sobota, 5 kwietnia 2008

Nasiadówa

Wczoraj Kathrin, Marta i ja mieliśmy nasiadówę u Marty. I było szalenie miło. Chociaż zawsze się z Martą pokłócimy. Dla niej Polska to wspaniały kraj, dla mnie - najgorszy z możliwych. A poza tym kupiłem sobie "Brussels by Night" na DVD.

piątek, 4 kwietnia 2008

We love our bosses!

Szykuje się interesująca konferencja w PE. Poprosiłem swoje szefostwo, żeby pozwolili mi pójść na popołudniową sesję, a oni, że mam iść na cały dzień. Czyż nie są wspaniali? Czyż praca w PE nie jest wspaniała? :-)

Mieliśmy w czwartek cotygodniowe zebranie naszego zespołu. Jan mówi: "Dzięki zdolnościom i umiejętnościom Sebstiana mamy X." Albo: "Najpier wydawało mi się, że X, ale później Sebastian zwrócił mi uwagę na Z i okazuje się, że Y." I ja taki szczęśliwy byłem z tego powodu. I to z kolei takie dziwne było. Bo wiecie przecież dobrze, że mam mniej więcej w głębokim poważaniu, co moi przełożeni sobie o mnie myślą i staram się po prostu sprostać własnym wymaganiom. Ale tu się sprawa komplikuje, bo nie myślę o tym: "szef powiedział", myślę: "Jan powiedział". A fakt, że jest dla mnie takie ważne, co Jan powiedział, każe mi ograniczyć nasze relacje do spraw związanych li tylko z pracą. Bo jak stanie się jeszcze ważniejsze, to co Jan powiedział, to już przestanie być tak zabawnie, prawda? ;-)

Tylko trudno nie być kolegą szefa, jeśli szef chce, byśmy byli jego kolegą... Tak, tak, widzę, że bardzo dużo się na tym stażu nauczę. :-)

środa, 2 kwietnia 2008

Adres & telefon

Jak macie do mnie coś pilnego, to piszcie na adres: sebastian.deka@europarl.europa.eu. Po pracy odpowiem. Prywatnych skrzynek w pracy (po pracy) nie sprawdzam, a jak przychodzę do domu, to już w ogóle nie mam ochoty na nic, co by wymagało ślęczenia przed monitorem komputera, więc pisząc na któryś z moich prywatnych adresów, raczej się ze mną nie skontaktujecie.

Telefon: +32 488-242-746

I'm so happy

Ależ mi tu dobrze, mówię Wam! Wszystko jest takie zabawne. Tyle się dzieje różnych dziwnych rzeczy. Zwariować można od tego, ale bardzo to wszystko jest fajne oczywiście.

Nigdy nie pozwólcie sobie na przyjaźń z szefem (o romansie nie wspominając). Nigdy nie pozwólcie szefowi zaprzyjaźnić się z Wami. Powtarzają to psychologiwie biznesu, teraz będę powtarzał i ja. Może to być tylko źródłem komplikacji i chorych sytuacji. (Jak więc sobie przypomnę Toruń, to stwierdzam, że niektóre miejsca w tym mieście toczy głęboka choroba. ;-]).

Jan poprosił mnie o wykonanie pewnego zadania, które miało być zrealizowane na następny dzień. Powiedział, że jeśli nie zdążę przygotować zestawienia za cały rok, wystarczy za pół. I gdyby zlecił mi to jeszcze kilka dni wcześniej, to pewnie zrobiłbym tylko za pół, zwłaszcza że Kinga nie pozwala nam zostawać dłużej w pracy. Ale teraz jest inaczej. Teraz, kiedy Jan mnie o coś prosi, to myślę: "Ojej, Jan o to prosił!". Traktuję to jako osobistą przysługę, jaką miałbym oddać znajomemu, a nie jako wykonanie zadania zleconego przez szefa. Pytanie więc, czy mam zostać dłużej w pracy i zrobić zestawienie za cały rok, w ogóle nie rodzi się w mojej głowie. Po prostu to robię. Nie lubię tego i nie podoba mi się to, ale tak właśnie mam.

Zostałem więc, a potem, kiedy byłem sam wbiurze, przyszedł Jan. Pożyczył mi książkę i rozmawiał ze mną o rzeczach niezwiązanych z pracą, i chciał, żebym mu pokazał zdjęcie Svena (tego Niemca z fejsbuka, z którym mam zjeść obiad)! Zrobiłem to, ale następnego dnia był to jeden z tematów przewodnich naszych rozmów - dlaczego chciał zobaczyć zdjęcie Svena i czy to normalne, że chciał je zobaczyć. Mówiłem, że zabawnie jest? :-D Później było jeszcze zabawniej...

Skoro okazał się tak zainteresowany Svenem, to postanowiłem posłać mu moją rozmowę ze Svenem. Bardzo jest ona zabawna, a Jan lubi się śmiać i wszyscy lubią, kiedy się śmieje, więc wydawało się to dobrym pomysłem. Problem w tym, że w tej rozmowie wyjawiłem pewne, że tak powiem, szczegóły z mojego życia intymnego. Zupełnie o tym zapomniałem i przypomniałem sobie dopiero wtedy, kiedy dostałem list od Jana, w którym o tym pisał. Ależ się poczułem zażenowany. Chciałem zmieniać unit, wracać do Polski... Czy wspominałem już, że nie należy zaprzyjaźniać się z szefem? ;-)

To tyle na dziś. A jeśli chodzi o zostawanie dłużej w pracy, to Marta jest naszą bohaterką. Miała miejsce następująca sytuacja. Marta wychodzi z pracy i akurat w tym samym czasie jej szef idzie do niej, żeby o coś zapytać, a ona: "No wiesz, ja nie pracuję do 20:00 jak ty." On: "Przepraszam, nie zdawałem sobie sprawy, która godzina. To zapytam cię o to, o co chciałem, jutro." Nikt z nas nie potrafiłby tak jak ona. Byliśmy co do tego zgodni. Co jest jednak niepokojące, to fakt, że to Marta ma właściwe podejście do sprawy. :-)

wtorek, 1 kwietnia 2008

My boss is as gay as me! ;-)

But I'm not sure if I'm happy (with it).

Obiad z szefem za mną. I oczywiście wcale nie było tak strasznie. Wiedziałem, że nie będzie, ale mięsień odpowiedzialny za prawidłowe przetaczanie płynów w moim krwioobiegu miał odmiene zdanie na ten temat i zaczął działać w przyspieszonym tempie już na jakieś dwie godziny przed przerwą obiadową. No cóż, ja po prostu nie wyobrażam sobie, żebym miał zjeść obiad w towarzystwie dyrektora mojego instytutu w Polsce, a Jan jest, wiecie, EPSO z najwyższej półki - fluent English, small talks opanowane do perfekcji, codziennie inny garnitur, zawsze nienagannie dobrany krawat, idealnie wyprasowana koszula, każdy włosek na głowie ułożony pod odpowiednim kątem... Nie mogło to więc nie być przeżycie.

Oczywiście jest bardzo miły. Lubi żartować, lubi flirtować (z kobietami), kiedy przychodzi do mnie do biura, a ja wstaję, każe mi siedzieć etc. No ale jednak nie jest wyluzowany w stopniu absolutnym, nie jest taki jak Kinga, która potrafi położyć się na biurku, kiedy chce nam coś pokazać na monitorze. Kiedy Anne-Liis (sekretarka) wysłała Janowi i Kindze zapytanie, czy zgadzają się na mój wyjazd do Strasburga, oto co odpowiedzieli:

Jan: "I agree that Sebastian Deka goes to Strasbourg. jan"
Kinga: "As far as I am concerned Sebastian can go and enjoy it :) Kinga"

Czujecie różnicę?

Co by nie było i jak by nie było, teraz już wszystko jest inaczej. Okazuje się, że Jan jest gejem. Myśmy już wcześniej sądzili, że jest, ale teraz uzyskaliśmy pewność. Do tego chce mnie zabrać do gejowskiego baru. Jak widzicie, strasznie tęczowo się tu u mnie zrobiło, i w głowie mi się już kręci od tego. Chociaż oczywiście moje koleżanki twierdzą, że straszny ze mnie szczęściarz. Zresztą nie powiem, żeby myślał inaczej. ;-) Tylko nie wszystko naraz proszę. Najpierw spotkanie ze Svenem, a później - może, ewentualnie - wieczór w klubie.

No właśnie, pytacie o Svena. Po moich wahaniach, próbach zniechęcenia go, odmawianiu... w końcu się zdecydowałem i zgodziłem. Mamy zjeść razem obiad w przyszłym tygodniu.

poniedziałek, 31 marca 2008

Okna

Nie, nie, nie będzie o filmie Ozpeteka. Będzie o naszym biurze, które notabene nie przypomina niczego chyba, co znam z Polski, ani w żadnym stopniu tego, co Epsotek przedstawia na swoim blogu jako biuro komisyjne. Nie wiem, czemu ten uroczy pan robi czarny pijar instytucjom UE. W każdym razie nasze biura są przestronne, świetnie wyposażone i ogólnie very nice. Mieliśmy jednak problem z temperaturą. Dla mnie było ok, ale dziewczynom było za zimno. Okazało się, że klimatyzacji, która jest włączona niemal stale i powoduje, że można się poczuć w naszym biurze jak na pokładzie USS Enterprise albo Deep Space 9, nie da się wyłączyć.

Przychodzili panowie, mierzyli temperaturę, za pomocą kosmicznie wyglądających urządzeń w różnych miejscach biura, o różnych porach. W końcu odpowiednie służby musiały dojść do wniosku, że rzeczywiście jest za zimno, bo jak pojawiliśmy się po świętach w pracy, wszystkie okna w naszym biurze były otwarte. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że po jednej stronie wychodzą one na bibliotekę. Ludzie w niej przebywający mogli więc usłyszeć większość z tego o czym mówimy my (a nie muszę chyba dodawać, że przynajmniej część z tych rozmów nie nadaje się do upubliczniania), a nam z kolei przeszkadzały odgłosy dobiegające z biblioteki.

Wydawałoby się, że wystarczy zamknąć okna i będzie po kłopocie. Jasne, problem tylko w tym, że to nie są zwyczajne okna, nie można wejść sobie na biurko i zamknąć jedno z drugim. Zamyka się je i otwiera elektronicznie. Po naciśnięiu odpowiedniego guzika odpowiedni mechanizm je zamyka lub otwiera. Cudownie, prawda? Europejskie standardy. Same ułatwienia, wszystko nowoczesne i wszystko cacy. Rzecz tylko w tym, że do guzika dostęp mają wyłącznie odpowiednie służby. A tym przybycie i naciśnięcie go zajęło ponad tydzień i wymagało telefonowania do nich jakieś pięć razy.

I tak to wygląda w UE. I wygląda też na to, że teraz ja - za obiektem westchnień wielu kobiet, Kołodziejem - robię czarny pijar instytucjom UE. Nie sądziłem, że aż tak łatwo ulegam wpływom. Nie myślcie jednka, że ze wszystkim jest jak z tymi oknami. Zazwyczaj wszystko działa bardzo sprawnie i naprawdę jest zorganizowane w taki sposób, aby wymagało jak najmniej zachodu.

niedziela, 30 marca 2008

Barok z Islandii

Wczoraj wieczorem spotkaliśmy się na kolacji u Kathrin. Dla mnie było to o tyle nie lada przeżycie, że jej austriacki współlokator, Mathias, przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Towarzystwo poszło potem szukać zabawy na mieście, a ja pojechałem do domu. Bardzo starali się mnie nakłonić, żebym wybrał się z nimi, ale pozostałem nieugięty. Bardzo lubię przebywać z ludźmi, poznawać nowych ludzi, obserwować ich... - ale imprezowicza się to się już ze mnie nie zrobi. Czasem tylko udaje się Kathrin wyciągnąć mnie na cotygodniowe spotkanie Niemców pracujących w instytucjach UE.

A dzisiaj musiałem wstać z samego rana, żeby zdążyć na koncert. Islandka i Włoch grający Bacha. Koncert odbywał się w ramach dwu cyklów. Z jednej strony - Niedzielne poranki (koncerty ze śniadaniem i warsztatami dla dzieci), z drugiej Island on the Edge (cykl imprez rozłożonych na kilka miesięcy; koncerty, wystawy, pokazy filmowe i inne, a wszystko tematycznie i/lub osobowo islandzkie).

Poza Bachem artyści zagrali też dwa utwory współczesnych kompozytorów, i te grali solo. Połączenie baroku z muzyką współczesną średnio mi się podobało. No ale co tam, dzięki przynajmniej muzycy mieli okazję pokazać się z jak najlepszej strony. Jak na moje ucho, żadni z nich wybitni wirtuozi, ale jak na swój młody wiek, grali znakomicie. Bardzo odpowiadało mi tempo, które było umiarkowane. Oczywiście, mówi się, że utwory w barku grano szybko, ale utrzymane w szaleńczym tempie wykonania Fabio Biondiego i jemu podobnych jakoś mnie męczą, trudniej mi się rozkoszować muzyką, kiedy ta pędzi, choć z zasady lubię szybkie tempo w muzyce. Czasem mam wrażenie, że owe wirtuozerskie popisy nie służą niczemu innemu jak tylko temu, by pokazać, jak świetnym się jest artystą. Wcale nie chodzi tu wierność trendom epoki. Cieszę się więc, że młodym artystom brakło tego rodzaju wirtuozaerii i zmanierowania.

Skrzypaczka wystąpiła w legginsach i zgrzebnej sukience. Pierwszy raz widziałem coś takiego. Wziąwszy pod uwagę, jak bardzo uwierają mi zasady dobrego tonu związane ze strojem, bardzo mi jej sytl przypadł do gustu. ;-) No i po raz kolejny mogłem się przekonać, że wykonywanie współczesnych utworów na klawesynie, nawet jeśli jest to instrument z epoki, powoduje, że zaczyna on brzmieć jak instrument elektroniczny. Też o tym, że często współczesna muzyka, zwłaszcza smyczkowa, stara się opowiadać jakieś historie, imitować coś, stawać się sztuką przedstawiającą. Nie lubię tego. To przecież nie może się udać w przypadku muzyki. Jest ona z natury rzeczy sztuką nieprzedstawiającą. I po co starać się to zmienić? Niech będzie jak w baroku, niech muzyka gra i porusza serca. Niech będzie jak na obrazach Kandinsky'ego - żadnych obrazów, tylko wewnętrzne poruszenie, tylko emocje.

Po koncercie wybrałem się w końcu na wystawę Klee. Całkiem udatnie zaaranżowana. Ilość jego wybitnych dzieł (i w ogóle obrazów) ograniczona, ale to i dla mnie lepiej, bo te najbardziej znane rzeczy już znam; widziałem i w Warszawie, i w Bazylei. Wolałem więc oglądać mniej znane rysunki i różne notatki, i książki z jakimiś rysunkami na rogach kartek ;-) etc. Takie rzeczy dostarczają mi zawsze wiele wzruszeń. Podobnie jak zdjęcia. Jego zdjęcia z żoną, z kolegami z Bauhausu, czy sporej wielkości fotografia, na której gra na skrzypcach. Nigdy go nie widziałem jeszcze grającego. Wyglądał na szczęśliwego i bardzo zrelaksowanego. (Aż mnie dreszcze przechodzą, kiedy o tym piszę.) To takie zaskakujące w zestawieniu z obrazami i rysunkami, które zdradzają jego fascynację starością jako okresem brzydoty, rozkładu, lęku i kobiecą seksualnością jako siłą niszczącą. Godna uwagi jest seria rysunków gwiazd teatralnych jego czasów. Rysunki, na których w różny sposób próbuje przedstawić tę samą osobę, przywodzą na myśl Worhola, o czym zresztą wpsomniano w opisie. Znalazem jeden rysunek akwarelą, którego nie znałem, a który zachwycił mnie absolutnie. Na pewno wybiorę się raz jeszcze, by go zobaczyć. Wystawa miała pokazać Klee jako nie tylko malarza, ale i człowieka zafascynowanego innymi dziedzinami sztuki. Cel na pewno został osiągnięty.

Jeszcze wojsko. Jego służba w wojsku. Nigdy tego nie rozumiałem, zawsze miałem mu to jakoś za złe, nigdy nie mogłem tego odżałować. A on powiada (cytat na ścianie galerii), że my to zbyt poważnie traktujemy. Czy jednak udział w działaniach wojennych można traktować jako zabawę, jako sen, jakby chciał. Chyba nie rozumiał, czym wojna jest naprawdę.

A za tydzień ponad Niemcy i Fryburg wracają do mnie w Brukseli. Poza tym, jeśli dostanę jeszcze bilet, to i na to się wybiorę. Powiedzmy, że uznałem, że nadszedł czas, by się otworzyć i zacząć oswajać z tańcem. W maju czekają nas tu pokazy filmów islandzkich (z prelekcjami samych reżyserów). W maju też spełni się jedno z niewielu marzeń mojego życia - usłyszę Collegium Vocale pod batutą Herreweghego. Od niego i od jego zespołu wszystko się dla mnie zaczęło ponad 10 lat temu, zaczęła sie moja przygoda z barokiem. Umrę chyba.

Na wiele więcej bym chodził, bo oferta bogata i atrakcyjna, ale tego rodzaju wydarzenia kulturalne są akurat dość drogie, a ja przecież kredyt muszę spłacać zaciągnięty na przyjazd tu i w ogóle. Gdybym zarabiał tyle co urzędnik szczebla AD5, to byłbym pewnie codziennie gościem BOZAR. Może więc powinienem poznać jakiegoś, coby mnie zabierał na koncerty. ;-) Towarzystwo byłoby mi wile widziane. w Polsce przywykłem do obcowania ze sztuką w samotności, ale tu jakoś jest inaczej, więc i potrzeby inne, a moich znajomych ani nie kręci to, co mnie, ani też płacić by tyle nie chcieli. Bo koncerty, pop, rock, jazz, folk i inne to tanie są tu jak barszcz.

sobota, 29 marca 2008

Marabou chocolate & 21 points

Wybraliśmy się dziś na zakupy do IKEI. Nie do końca byliśmy zadowoleni, że tak się ułożyło, bo sobota okazała się jedynym dniem tygodnia, w którym świeciło słońce. Mimo to było bardzo miło. Poza tym że było fajno i że kupiłem lustro, którego mi w pokoju brakowało, dwa kwiaty doniczkowe i inne mniej lub bardziej potrzebne rzeczy, zdobyłem czekoladę Marabou!!! Aaa, to najlepsza czekolada na świecie, a jadłem ją ostatni raz w Niemczech. Mmm... mniam... marabou! Chociaż Agnes, moja szwedzka koleżanka, żartowała sobie ze mnie, że jestem w krainie czekolady, a zajadam się szwedzkim Marabou. :-)

Poza tym Kathrin (nie wiecie, kim jest Kathrin, dowiecie się, jak w końcu napiszę o pracy) zdradziła nam system, który z powodzeniem stosowała ze znajomymi w Australii. Dajemy do 10 punktów za ciało i do 11 za twarz. W ten sposób możemy w bezpieczny, dyskretny sposób rozmawiać o chłopcach, na których wieszamy oko. A wieszamy je często, bo jest właśnie tak, jak mówił Jakubsky - wszystkie stażystki szukają faceta. ;-)

czwartek, 27 marca 2008

Co za dzień

Jeszcze nie ochłonąłem po otrzymaniu zaproszenia od Svena, a tu proszę, mój szef zaproponował, żebyśmy zjedli razem obiad. Wiem, nie ma w tym nic niezwykłego, ale że mam zawsze problem z ludźmi usytuowanymi wyżej w hierarchii, to nie jest to dla mnie takie proste. Jestem w stresie, koszmarnie będę się czuł, ale mam nadzieję, że jakoś przeżyję. O szefie (i szefowej, którą też mam) napiszę innym razem, bo sporo by pisać... ;-)

A wieczorem obejrzałem swój pierwszy film w parlamenice, Kebab Connection wyświetlany w ramach Festiwalu Dialogu Międzykulturowego. Straszny szajstrek, no ale ja to już nazbyt wymagający jestem. Koleżanki traktują film jako rozrywkę i im się podobał.

środa, 26 marca 2008

Changing approach

No to byłem. Wielu nowych nowych rzeczy się nie dowiedziałem, ale i tak oczywiście warto było, bardzo było warto. Widzieć człowieka, przysłuchiwać się jego odpowiedziom na pytania posłów, uczestniczyć w posiedzeniu... - dla mnie to przeżycie nie lada. Relacja prasowa - tutaj.

Mój szef był tak miły, że pozwolił mi też wybrać się na obrady plenarne . Pół dnia więc nie pracowałem, ale jak powiedział Jan, uczestniczenie w posiedzeniach to również część mojego stażu. Fajno, nie? ;-) A sesja była niezwykła, bo debatowano nad wynikami ostatniego szczytu europejskiego (przewodniczący Komisji Europejskiej i Rady Europy relacjonowali jego przebieg) oraz nad sytuacją w Tybecie. Obradom przysłuchiwał się Karma Chopel, przedstawiciel rządu tybetańskiego na uchodźctwie. Wielu posłów przyniosło z sobą na salę flagę Tybetu. Szkoda tylko, że mało kto zdawał sobie sprawę z symbolicznej wagi tego gestu. Bo jak rozmawiałem z ludźmi, to nikt nie wiedział, że za posiadanie flagi tybetańskiej w Tybecie grozi kara więzienia.

A czego nowego się dowiedziałem? Okazuje się, że rząd tybetański nie chce, by kraje Zachodu odrzucały współpracę z Chinami, wręcz przeciwnie, chciałby, aby ją zacieśniały. Przyjmuje bowiem, że im bardziej Chiny będą zaangażowane we współpracę z innymi krajami, tym bardziej będą zobligowane do przestrzegania przepisów prawa międzynarodowego, a więc i praw człowieka.

Zmieniam więc podejście w sprawie Chin. Nie wiem natomiast, czy zdołam je zmienić w sprawie Polaków. Nie lubię ich (to jest nas). Ci na ulicach są zabiedzeni, brzydcy, gburowaci. Ci w parlamencie - w większości zarozumiali, a czasem jeszcze całkiem prymitywni do tego. Na dodatek głośni jesteśmy, jak mówimy (staram się wyciszać, ale średnio mi to wychodzi, kiedy ekscytuję się różnymi "widokami" ;-)).

Pewien Pan przysłał mi zaproszenie na comiesięczne spotkanie Polaków pracujących w instytucjach UE w pubie Dzika Gęś. Później spotkaliśmy się wirtualnie na fejsbuku, a kiedy zauważyłem go potem któregoś razu na parlamentarnym korytarzu, nawet nie odwzajemnił uśmiechu. Phi, niech się wypcha. Banda nadętych bufonów, mówię Wam. Kinga stanowi tu chlubny wyjątek. Ciekawe, czy Czapla też... Na żadne polskie spotkania nie myślę się wybierać. Wolę wtorkowe niemieckie spotkania. Marta wybrała się do Dzikiej Gęsi w ubiegłym miesiącu i wyszła stamtąd szybciej niż weszła, jak zobaczyła tych eurokratów znad Wisły odzianych w oficjalne stroje jakby zapomnieli, że już opuścili parlamentarno-komisyjne korytarze.

Tak sobie myślałem w czasie obrad plenarnych o tym, jak to nie lubię Polaków, jak nie lubię siebie w związku tym, własnej polskości... - i nagle głos zabrał Kuźmiuk, kiedy mowa była o ograniczeniu limitów emitowania gazów cieplarnianych. I zaczął narzekać, że powinniśmy mieć limity wyższe w stosunku do innych państw, bo jesteśmy zapóźnieni technologicznie, co jest konsekwencją wielu lat komunizmu etc. Postawa roszczeniowa - kolejna chlubna cecha Polaków. :-( Kiedy tak moje niezadowolenie i zawstydzenie wzrastało, głos zabrał Buzek. Mówił po angielsku i mówił rzeczy w miarę konkretne, co jest mniej lub bardziej rzadkością, bo często przemówienia posłów to pustosłowie, albo - jak w przypadku wielu niemieckich posłów - narzekanie, że to wszystko nie ma sensu, bo Parlament nie ma żadnej władzy, nikt się nie liczy z jego decyzjami, a poza tym to zajmuje się on tylko produkowaniem tekstów, których nikt nie rozumie i z których nic nie wynika, a nie uprawianiem spójnej polityki. I trochę się opamiętałem po tym Buzku z moim nielubieniem nas.

wtorek, 25 marca 2008

"All I wanna do...

(...) is have some fun." Wybierasz się po długim weekendzie do pracy i oto, co słyszysz, czekając na mtero. I mimo że jesteś chory, to naprawdę aż tańczyć się chce. I żyć się chce, i pracować się chce, i wszystko się chce. Och, jak mi tu dobrze, Ludzie! :-)

A metro jest fajne. Fajne są w nim dwie rzeczy. To, że można sobie muzyki posłuchać, stojąc na peronie (co już wiecie), i to, że każda stacja jest zaaranżowana według innego projektu. Bogacto w różnorodności, bogactwo różnorodności! :-) Oczywiście moi znajomi powiedzieliby Wam, że metro jest fe, bo jest brudne. I to byłoby pierwsze, co mieliby o nim do powiedzenia. Metro to ich ulubiony przykład obrazujący, że Bruksela brudna jest. Ale ja tak na to nie patrzę. Wolę wypatrywać różnic kulturowych na przykład. Pamiętacie te sceny z telewizji, jak to w Pekinie panowie odziani w białe rękawiczki upychają ludzi do wagoników. W Brukseli jest inaczej. Tutaj, na Central Station, panowie odziani w zielone kamizelki pilnują, żeby do wagnika nie wtłoczyła się nazbytnia ilość pasażerów. I chwała im za to! Podróż w porannym ścisku to i tak już wystarczająco średnia przyjemność, nawet jeśli jest to ścisk kontrolowany.

Drobnych różnic, które czynią życie łatwiejszym i przyjemniejszym jest wokół sporo, ale innym razem o nich. A dziś, skoro mowa już była o zwyczajach i ludziach Wschodu, wspomnę jeszcze o Karmie Chopelu (prawie jak Czapel vel Czapla ;-)). To przedstawiciel tybetańskiego rządu na uchodźctwie. Jutro będzie gościem obrad Komisji ds. Zagranicznych PE. Wybieram się oczywiście na to spotkanie - grypa mi w tym nie przeszkodzi! - i szalenie jestem nim podekscytowany. Cudownie jest być w Brukseli, cudownie jest pracować w Parlamencie. Doceniam dany mi tu czas, Bóg mi świadkiem. Wolność dla Tybetu! Free Tibet!!!

poniedziałek, 24 marca 2008

Zajączek

Wpisu świątecznego nie ma i nie będzie, bo się pochorowałem i świąt z koleżankami z pracy nie celebrowałem. Pisać też nie mam siły.

Mam tylko zajączka dla Żaby. Tak mi się trafił. ;-) Hasło do koszyka - nazwisko naszego ulubionego studenta. Have fun! :-)

sobota, 22 marca 2008

"Berlin Alexanderplatz" Fassbindera, czyli róg obfitości

Ziemowit, dopiero co o tym w Polsce rozmawialiśmy, a tu proszę, jest, wyświetlają, można oglądać; w kinie Nova. Ja się nie wybrałem, bo się pochorowałem, ale fakt jest faktem. I fakt ten pokazuje, że bogactwo kulturalne tu spore. Zwłaszcza jeśli zestawić Brukselę z Toruniem, który chciałby pretendować do rangi Stolicy Kultury Europejskiej, a z którego najpierw nieodżałowane KinOko zniknęło ;-), a teraz jeszcze, jak donosi prasa, przegnano z niego Lato Filmów. :-(



Mówię Wam, tu wszystko jest w takiej obfitości... Wiecie pewnie, że poza Atomium, Manneken Pis i frytkami Bruksela słynie z piwa i czekolady. To teraz wyobraźcie sobie pub, w którym można skosztować ponad dwa tysiące gatunków piwa! Albo wyobraźcie sobie, że na każdej niemal ulicy w centrum jest sklep z czekoladą (na niektórych po kilka). A najlepsze wśród nich to ponoć te spod znaku Neuhaus. Mniam! :-)

środa, 19 marca 2008

Kupidyn rezyduje w Brukseli ;-)

Aaa, mam randkę! :-) To znaczy mam mieć. Czy będę miał, to jeszcze nie wiem, bo opieram się przed przyjęciem zaproszenia. To takie niespodziewane, nie przypuszczałem, że stanie się tak szybko. Może nawet po trosze nie wierzyłem, że w ogóle się stanie... Tyle nieurodzajnych lat w Polsce ;-), a tu proszę, już w ciągu pierwszego miesiąca natrafia się okazja. :-D Jestem podekscytowany, ale i trochę struchlały, hehe.

Sven, bo tak ma na imię ten dżentelen o nietuzinkowym guście, jest Niemcem i stażystą w biurze któregoś z eurodeputowanych. Wypatrzył mnie na Fejsbuku. A zachęca do spotkania, kiedy się wzbraniam, pisząc między innymi, że nie będziemy przecież uprawiać seksu, wybierzemy się tylko na piwo. Hmm, biorąc pod uwagę, jak wygląda, I wouldn't mind to have sex with him. ;-)

A co tam słychać w ojczyźnie? Jak czytam w Gazecie, sezon na amory jeszcze się nie zaczął. I pewnie nieprędko się zacznie... :-( No to chyba teraz już nie macie wątpliwości, dlaczego chcę uciekać z Polski, wy, którzy nie rozumieliście mojej niechęci do naszego kraju i fascynacji Zachodem. Tutaj się żyje!!! Żyje się pełnią życia!

wtorek, 18 marca 2008

Frytki na Placu Jourdan

Ponoć najlepsze w Brukseli. W końcu udało mi się spróbować. I rzeczywiście, są naprawdę pyszne. Myślałem sobie, frytki jak frytki, cóż może być w nich niezwykłego. Och, ta nieświadomość, żeby w niej chociaż coś błogiego było. Dobrze, że już nie jest więcej moim udziałem. O, i to wywołuje błogość, błogostan w gębie.

A potem było niemieckie spotkanie w jakimś barze, którego nazwy już nie pamiętam. Bo jak Polacy mają swoje comiesięczne spotkania w Dziekiej Gęsi, tak Niemcy cotygodniowy German Tisch.

To ta niepozorna budka, która robi taką furorę.


A oto i ów specjał, który się w niej sprzedaje! Mniam. ;-)

niedziela, 16 marca 2008

Library Stagiaires

Miało być o pracy i miało być w niedzielę z wieczora, tyle że w poprzednią niedzielę. Wiem, taki jestem. Co więcej, dzisiaj też nie będzie. W przyszłym tygodniu za to tylko trzy dni pracy, a potem od czwartku do poniedziałku wolne! :-) Będę miał czas, będę pisał. Dziś pokażę tylko zdjęcie, zdjęcie stażystów DG for Presidency, Library, czyli osób z którymi pracuję. Pracujemy w jednym biurze, co nie znaczy, że razem. Razem nie, bo każde z nas przynależy do innego właściwie zespołu. A biuro nasze przeogromne i naprawdę cacy cacy. ;-) Unijne standardy są jednak czymś wspaniałym, mówię Wam. Żebyśmy my się ich jeszcze w Polsce trzymali...

1. Marta, Polska
2. Steffi, Niemcy
3. Klee, najsmutniejszy kraj świata
4. Kata, Węgry
5. Agnes, Szwecja
6. Kathrin, Niemcy

O każdym ze stażystów sporo by pisać. ;-) Powiem tylko, że Agnes nie wygląda w rzeczywistości tak dziwacznie jak na tym zdjęciu, a Steffi opuszcza nas już z końcem marca, bo nie robi stażu w ramach stypendium Shumana (a więc nie płacą jej) i jest tylko na miesiąc.

niedziela, 9 marca 2008

A po całym tygodniu pracy czas na...

(...) Czaplę... Tak, tak, Żaba, spotkałem go! :-D W piątek, czyli akurat w ostatnim dniu mojego pierwszego tygodnia pracy. Czyż można sobie wyobrazić wspanialsze jego zakończenie? ;-) Nie sądziłem, że nastąpi to tak szybko. Przypuszczałem za to, że zdębieję, jak się już stanie. I rzeczywiście, zdębiałem, albo może raczej - speszyłem się zupełnie. ;-)

W budynku PHS znajduje się kawiarnia Mickey Mouse, najpopularniejsza spośród wszystkich w Parlamencie. Chodzimy tam zazwyczaj z koleżankami po obiedzie i tam właśnie mogłem go zobaczyć, ale jak tylko zobaczyłem, to się odwróciłem. Nie chciałem, ale to się stało automatycznie. ;-) Zupełnie mnie jego widok onieśmielił. Zresztą co, nie znamy się, pączka mojego nie przyjął... ;-) Nie podejdę przecież i nie powiem: "Cześć, jestem Klee, fascynujesz mnie". On był ze swoimi znajomymi (m.in. Kingą i jej mężem), ja ze swoimi. Niziutki jest, wiesz? Można by go opisać słowami, którymi kiedyś próbowała scharakteryzować mnie jedna z naszych studentek - wielki człowiek w małym ciele. ;-)

(...) i Brukselę, od której kręci się w głowie. Wczoraj szlajałem się cały dzień po mieście. Nadokonywałem różnych ciekawych odkryć i obserwacji i zupełnie zachłysnąłem się tym cudownym miejscem.

Kultura. Dzieje się, oj dzieje, mówię Wam. Mam już wypatrzone swoje kina, w Muzeum Filmu są projekcje z taperem, cudnie! Aaa, chcę tu zostać! W czwartek był koncert, podczas którego zespołem dyrygował Herreweghe! Żebyście wiedzieli, co to dla mnie znaczy. Tacy artyści jak on nie przyjeżdżają do Polski. Jak były obchodzy stulecia Filharmonii Narodowej, to miał się odbyć jego koncert, na który miałem jechać, ale Sejm obciął budżet i do koncertu nie doszło. Typowe dla naszego smutnego kraju, prawda? Tutaj występ Herreweghe'ego okazuje się czymś normalnym. Aaa, chcę tu zostać! W sklepach kręci się w głowie od płyt, tych z filmami również. Można tu kupić filmy Tarkowskiego na DVD! Aaa, chcę tu zostać! W czwartki ukazuje się bezpłatny informator kulturalny "Agenda". Można go znaleźć na większych stacjach metra i po prostu na mieście, w specjalnych, żółtych zazwyczaj, skrzynkach.

Sklepy. Bogactwo, bogactwo i jeszcze raz bogactwo. Są tu najróżniejsze sklepy oferujące asortyment wszelkiego rodzaju. Jest sklep z gadżetami dla fanów Star Treka i Gwiezdnych wojen. Są sklepy z kostiumami. W jednym z nich wypatrzyłem tęczową flagę. Żebyście mieli pojęcie, ile ja się w Polsce tęczowej flagi naszukałem, bezskutecznie. Nawet na Allegro nie sposób taką dostać. Są też w tym sklepie boa z piór. Kupię takie i przyjdę w nim na seminarium po powrocie. ;-) Jest sklep z takimi dziwacznymi ubraniami, który jak zobaczyłem, to sobie z miejsca o Pameli pomyślałem. :-) Poczułabyś się chyba w nim jak w raju. Jest mnóstwo antykwariatów, sklepów z afrykańskimi artefaktami (a domyślacie się, kto sprzedaje w afrykańskich sklepach ;-)), jest nawet polska galeria i sklep z płytami winylowymi. Mówię Wam, wszystko jest i to czasem w nadmiarze. Bywa bowiem, że kilka sklepów z pamiątkami jest tuż obok siebie.

Tak sobie jest poznawać Brukselę w weekend. Przy Manaeken Pis tłok, wszędzie tłok. Roi się od żebrzących i zewsząd atakują człowieka wszystkie języki świata. Można zbzikować od tego. No ale cóż, teraz nie należę już do klasy próżniaczej, muszę ciężko pracować i tylko weekendy zostają.

Raphael. Jest tu taka restauracja, Panie Rafaelu. :-) Kupiłem Ci już słownik, o ten, o tutaj. Pani powiedziała, że może zamówić też angielsko-hebrajski, ale jest on spory (to ten) i kosztuje ponad 40 euro, więc jeśli sam za niego zapłacisz, to nie ma sprawy. Hebrajsko-angielski traktuj jako prezent urodzinowy, wysyłam go jutro. :-) A księgarnia duża, dwupiętrowa, obsługiwana przez jedną tylko panią. Ach, jak ja tęskniłem za tego rodzaju normalnością. Żeby nie było 10 ochroniarzy i 20 kamer w każdym najmniejszym sklepie. Aaa, chcę tu zostać!

Tęczowo. Miałem omijać gejowskie bary, ale naprawdę nie da się. Są w samym centrum i bardzo rzucają się w oczy. Jest taka uliczka, na której jest ich kilka, np. Homo Erectus Classicus ;-), a nad każdym powiewa tęczowa flaga. Byłem z lekka zszokowany, kiedy to zobaczyłem. Wyobrażacie sobie coś takiego w Toruniu?! Panowie chodzą, trzymając się za ręce. Aaa, chcę tu zostać! A propos panów, wcale nie muszą być gejami, żeby się całować na powitanie. Uderzający obyczaj, muszę powiedzieć.

I to chyba tyle tymczasem. Znowu nie napisałem nic o pracy. Postaram się w końcu to zrobić, tak pokrótce chociaż. Jeszcze dzisiaj pewnie, z wieczora.

czwartek, 6 marca 2008

Uspołeczniać się czy ukulturalniać? Oto jest pytanie

Pracownicy PE otrzymują każdego dnia ogromną ilość e-maili. Ogromna = kilkaset! Ja dostaję kilkadziesiąt, chociaż zanim jeszcze zacząłem pracę, w mojej skrzynce odbiorczej znajdowało się ich już blisko dwieście. Oczywiście wiele z nich związana jest bezpośrednio z wypełnianiem naszych obowiązków, ale nie wszystkie, może nawet większość nie. Otrzymuje się mnóstwo zaproszeń na różnego rodzaju treningi i szkolenia, które mają nam pomóc pracować przyjemnie i efektywnie, ale także na wernisaże, wykłady, seminaria, pokazy filmowe, koncerty etc. Wszystko odbywa się w różnych miejscach w Parlamencie i organizowane jest przez różne gremia lub osoby, przede wszystkim deputowanych - pod ich patornatem. Stąd właśnie już na początku tygodnia mogłem się dowiedzieć, że dzisiaj o 19:00 w Yehudi Menuhin Space (gdziekolwiek to jest, gdzieś w PHS) będzie pokaz belgijskiego filmu w ramach podróżującego przeglądu kina europejskiego "Kultura Dialogu", czy jakoś tak, nie pamiętam. Dzisiaj za to, w dość przypadkowy sposób dotarła do mnie informacja, że Stowarzyszenie Stażystów PE organizuje spotkanie powitalne dla nowych stażystów. Nie zastanawiając się długo, wybrałem je i się na nie, zwłaszcza że dziewczyny, z którymi pracuję, też szły na tę imprezę. Bez nich pewnie bym się nie odważył.

Pytanie, czy był to dobry wybór, pozostaje otwarte. Ludzie przychodzili grupkami. Grupki siadały każda sobie, grupki się znały. Trudno było kogoś poznać tak naprawdę. Gadaliśmy trochę z ludźmi siedzącymi przy stoliku obok, ale to nie było to.

Mnie w ogóle jest trudno. W Polsce nie chadzam na imprezy, nie jestem dobry w "small talks", mierny poziom mojego angielskiego pwoduje, że jeszcze bardziej się blokuję...

Dziś dostałem od jednego z EPSO zaproszenie na comiesięczny piątkowy polski wieczór w Dzikiej Gęsi. Nie wiem jeszcze, czy się wybiorę. Nie przyjechałem tu po to, by obcować z Polakami. Z drugiej strony wydaje się to być obecnie całkiem dobry pomysł, może być miło. Zobaczymy, stażyści komisyjni mają jutro swoją imprezę, może tam nas zawieje. A może postanowię być samotnikiem niczym bohater "Wieczności i jednego dnia"...

środa, 5 marca 2008

Psie kupy i Maciej Giertych

Wygląda na to, że te dwa zjawiska będą mnie prześladować w Belgii. Już pisałem, że w niedzielę, właściwie pierwszego dnia mojego pobytu tutaj, zaskoczyła mnie psia kupa na samym środku chodnika w samym środku centrum. Następnego dnia - jedna na czyściutkim chodniku przed parlamentem. Kolejnego - na mojej ulicy, która miała być przecież od nich wolna, jak pisałem. ;-) No nic to, przyzwyczaję się, że Belgowie są jeszcze mniej chętni do sprzątania po swoich psach od Polaków.

Pojawiło się jednak drugie ciekawe zjawisko, które trudno traktować mi już inaczej jak tylko jako zły omen. Mój drugi dzień w parlamencie (czyli wczoraj), spotykam na stołówce pierwszego znanego mi polskiego eurodeputowanego. Kogo? Macieja Giertycha! Dzisiaj, wracam z przerwy na lunch, kto czeka na windę razem ze mną? Maciej Giertych! Przepuścił wszystkich, taki jest uprzejmy. Ja się nie dałem.

I Magda, widziałem dziś na stołówce męża Kingi. Tak, już nie umiem o niej myśleć - Ostańska. Dlaczego, opowiem następnym razem, albo jeszcze później. A małżonek chyba stale jest tak uśmiechnięty i pogodny jak na tych zdjęciach, które znamy. :-)

To chyba tyle, co miałem na dzisiaj. Powinienem zgodnie z obietnicą napisać, jak to było pierwszego dnia w pracy, ale pewnie zrobię to dopiero w weekend, cały tydzień wtedy opowiem zamiast pierwszego dnia tylko. Dzisiaj spędziłem wieczór z moimi współlokatorami - Haną (z Czech), o której już wspominałem, i Jeanem-Lucą (z Włoch) oraz jego dziewczyną. Próbowaliśmy się integrować i planowaliśmy organizację imprezy integarcyjnej dla całego domu (są jeszcze dwa trzypokojowe mieszkania oprócz naszego). Hehe, może nie będzie aż tak źle z życiem towarzyskim. I Jean-Luca jest tym, który będzie mi załatwiał "rzecz". Szybko kogoś znalazłem, prawda? ;-) Nie powiedziałem jeszcze o nim, że studiuje ekonomię i jest tu na Erazmusie, podobnie jak jego dziewczyna, tyle że ona w Antwerpii; przyjechała do niego na tydzień.

Jeśli mogę wybrać, co ma mnie przestać prześladować, wybieram Giertycha.

wtorek, 4 marca 2008

Pierwszy dzień w PE

Był wczoraj. Mam więc go za sobą. Mam już też swój adres: sebastian.deka@europarl.europa.eu, i mam swój w pełni aktywowany badż, który umożliwia wejście do wszystkich budynków Parlamentu (również w Strasburgu i w Luksemburgu), a także wyjście z nich oczywiście, wjazd na piętro, na którym pracuję, tańszy obiad w stołówce, darmowy przejazd wybranymi autobusami komunikacji miejskiej i inne takie. Badż to identyfikator po prostu, ale nie ma się co dziwić, że ludzie rezygnują z używania sześciosylabowego słowa na rzecz jednosylabowca, prawo Zipfa jest nieubłagane, nawet jeśli ktoś nie znosi zapożyczeń.

Jak dostać się do środka? Instrukcja była taka: stawić się - wchodząc przez Centrum Akredytacji - o 9:00 do pokoju X w budynku Y na spotkanie informacyjne z panią Z, a następnie do swojej przełożonej, do pokoju A, w budynku B. W Centrum Akredytacji pojawiłem się już o 8:00. Przypuszczałem, że później może być tłoczno. I rzeczywiście, osoby, które przyszły potem, dostały badże bez zdjęć, nie w pełni aktywne, ważne przez trzy dni. Ja swojego, właściwego, też nie powinienem był tak naprawdę dostać, bo należało najpierw przedstawić pewien dokument, który otrzymaliśmy na spotkaniu informacyjnym, no ale okazał się nie niezbędny, jak widać. Cała procedura trwała dosłownie minutę. Miałem wielką wiarę, że w tej instytucji, mimo jej niebotycznych rozmiarów, wszystko funkcjonuje niezwykle sprawnie i prosto, i tak okazuje się być w istocie. Również zgubić się nie można. Wszystko jest doskonale oznaczone, niczego nie trzeba szukać. A mimo to, jak się spojrzy na plan budynku (tak z ciekawości, bo jest się w nim pierwszy raz), to zaraz przechodzący, uśmiechnięty pan pyta, czy nie pomóc, wyjaśnia, oferuje, że zaprowadzi. Mówiłem już, że Belgowie okazują się być przesympatyczni? ;-) Chociaż to oczywiście może żaden Belg nie był.

Spotkanie informacyjne. Zaczęło się pół godziny po czasie. Dostaliśmy każdy po: 1) teczce z całym plikiem formularzy do wypełnienia i rozesłania do różnych miejsc, 2) przewodniku dla stażystów PE, 3) suitcase z całą masą broszur informacyjnych na temat Brukseli. Potem siadło przed nami pięć pań, które opowiadały nam, co i jak. Niektóre rzeczy tylko po angielsku, niektóre tłumaczone na francuski. Troszkę chaosu w tym było, no ale dowiedzieliśmy się też kilku ciekawych rzeczy, zarówno o życiu w Belgii (o których nie wiedział nawet siedzący obok mnie rodowity Belg, Mattias), jak i o stażowaniu.

Excuse me, czy aby nie jestem tu przez pomyłkę? Okazuje się, że jesteśmy największą jak dotąd grupą stażystów w PE, jest nas 104. Nie wiem, ilu było kandydatów, Mattias mówił, że ostatnim razem 20.000. Podczas tej selekcji ponoć znacznie mniej, ale nawet jeśli była to – powiedzmy – czwarta część tych 20.000, to ilość kandydatów na miejsce i tak przyprawia o zawrót głowy. Kiedy się tego wszystkiego dowiedziałem, zacząłem się jeszcze bardziej zastanawiać, co ja tu robię i jak tu trafiłem, i nabrałem bardzo już wyrazistego przekonania, że jestem tu przez pomyłkę. Wydało mi się niezrozumiałe, że siedzę z tymi ludźmi. Mattias z kolei traktował to jako powód do dumy, jako potwierdzenie własnych nieprzeciętnych kompetencji. Pytał, czy wiem, że staże Schumana to najlepszy typ staży and so on. Cóż, on w istocie sprawiał wrażenie niezwykle kompetentnego, ale ja?

Musisz się zameldować, ale możesz się nie meldować. Każdy, kto przybywa do Belgii na dłużej niż trzy miesiące, musi się zameldować. Proces ten jest nieco uciążliwy i czasem rozciąga się w czasie. Jak wygląda, że kosztuje... – wszystko to wiedziałem. Nie wpadłbym jednak na to, że panie z Biura Staży będą nam dawały przyzwolenie, a nawet zachęcały do tego, by się nie meldować, jeśli nie mamy takiej potrzeby. Zastrzegały jednak, że jeśli tego nie zrobimy, to nie powinniśmy podawać żadnym instytucjom czy firmom naszego adresu, ponieważ mają one obowiązek przesłać go do gminy, więc jej urzędnicy dowiedzą się o naszym istnieniu. Nie powinniśmy też umieszczać naszego nazwiska na drzwiach. Jeśli tego jednak nie zrobimy, to listonosz nie powinien nam (przynajmniej teoretycznie) dostarczać listów... Trochę się to zapętliło. W każdym razie jedyny powód, dla którego chciałem się meldować, była potrzeba otwarcia konta w banku. Kiedy się jednak okazało, że zameldowanie nie jest do tego potrzebne i otworzą mi je za okazaniem paszportu (ID) i kontraktu, postanowiłem nie legalizować swojego pobytu.

Chaos. Oto, co miało miejsce tuż po zakończeniu spotkania. Typowe, prawda? Ludzie nie wiedzieli, co robić, ustawili się w kolejce do pań, które spotkanie prowadziły, żeby zadawać im pytania. Nieco mnie to zaskoczyło, muszę powiedzieć. Bo mnie wszystko wydawało się dość jasne. Wszelkie informacje były podane w bardzo komunikatywny sposób. Rozumiem, że są sytuacje wyjątkowe, np. Mattias będzie dojeżdżał codziennie do Brukseli z Gandawy, w której mieszka, i chciał się dowiedzieć, czy będzie otrzymywał zwrot kosztów podróży. No ale dla większości powinno być jasne, co powinni dalej robić. Ich zachowanie i to, co mówili, wskazywało jednak, że nie było. Jakoś mi to poprawiło nastrój, muszę powiedzieć. Pomyślałem sobie, że to stado mniej lub bardziej zapyziałych panów w garniturach z pierwszych stron żurnali może i ma doskonałe zdobyte zagranicą wykształcenie, może i włada doskonale obcymi językami, ale ja przynajmniej słuchać potrafię i podstawowe mechanizmy myślenia opanowałem w stopniu podstawowym, który okazuje się przewyższać ich poziom w tym względzie. Od tego momentu zacząłem to wszystko traktować z przymrużeniem oka. Wszystko mnie teraz bawi.

Mattias. Wyobraźcie sobie, że nie byłem jedyny, który nie założył wystrzałowego garnituru. Drugim takim okazem był Mattias. Może dlatego siadł obok mnie, a może po prostu dlatego, że kiedy wszedł na salę, byłem jedną z niewielu osób, które już w niej siedziały, a że jest istotą bardzo społeczną, postanowił nie siadać całkiem sam (ja pewnie bym tak właśnie zrobił). I tu uwaga, Magda, Mattias niezwykle przypomina Czaplę! ;-) Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, byłbym przekonany, kiedy go zobaczyłem, że to Czapla. I to kolejny powód, dla którego poczułem się jak w surrealistycznym równoległym wymiarze. Ależ cieszę się, że go poznałem. Dzięki temu spotkaniu lżej mi się zrobiło na duszy. Wygadany, otwarty, zabawny, przesympatyczny człowiek. Błyskotliwy, mądry, o dużej wiedzy, doskonale władający angielskim. Znający swoją wartość, ale przy tym pełen zdrowego dystansu do siebie i otaczającego świata. Mimo jego ogromnych zalet, nie sposób poczuć się przy nim zahukanym. Fajnie z nim jest po prostu. Powiedział, że koniecznie muszę zobaczyć Gandawę i okolice i że oferuje mi siebie jako pilota podczas takiej wycieczki. Mam jego e-mail, a nawet dwa, i bardzo chciałbym skorzystać z jego zaproszenia, ale boję się, że stchórzę i się do niego nie odezwę. Trudno być dobrym kompanem, kiedy operuje się językiem w sposób bardzo prymityny.

I taki to sobie był ten mój pierwszy dzień. Bardzo fajny. Głównie dzięki przesympatycznym Belgom. Pewnie trochę nużące to dla Was było, ale może ta relacja zainteresuje przyszłych stażystów, jeśli jakiś zbłądzi na ten blog.

Chociaż nie, no zaraz, zaraz. Jak to „pierwszy dzień”? Gdzie jego druga połowa, połowa, w której trafiam do mojego miejsca pracy (działu), w której poznaję moich współpracowników? O tej też będzie, ale to już nie dzisiaj. I na Wasze komentarze też postaram się odpowiedzieć. A teraz mówię Wam – orewułar! ;-) To trochę jak „mizeria i kieubasa” na stołówce. Bo dania na stołówce są narodowe. Ja na przykład jadłem dzisiaj paeję warzywną, czyli danie wegetariańskie, hiszpańskie. Tak, tak, sam w to nie wierzę, a jeszcze bardziej w to, że mi smakowało. Cóż, może w Brukseli wszystko smakuje. :-)

poniedziałek, 3 marca 2008

I w Brukseli świeci słońce...

(...) jak się dzisiaj okazało. Tak, tak, proszę to czytać zarówno literalnie, jak i figuratywnie. :-)

Rano okazało się, że psie kupy w Brukseli zaczynają mnie prześladować. Wczoraj jedna napotkana w samym centrum, a dzisiaj na czyściutkim chodniku przed Parlamentem. Czy powinienem to wziąć za omen? Nie wziąłem. Z lekka zabawne mi się to raczej wydało. Trochę też irytujące i zaskakujące. Uznałem, że jeśli traktować coś jako znak, to tylko to, co jest pozytywnie intepretowalne. Takie znaki zamierzam kolekcjonować. I taki też mi się dzisiaj trafił, już drugi, licząc wystawę prac Paula Klee. Otóż kiedy wyszedłem dziś z Parlamentu (nie umiem jeszcze mówić "z pracy") późnym popołudniem, mogłem po raz pierwszy zobaczyć słońce nad Brukselą. Piękne to było, mówię Wam! Chociaż wiarą żadną nie musiało mnie wcale natchnąć, bo w nastroju byłem dobrym.

A co się działo między poranną kupą a popołudniowym słonecznym niebem, o tym opowiem jutro, albo jeszcze później. Padam z nóg, Moi Mili. Wstawałem o 6:00, a to przecież pora, o której - bywa - chadzam normalnie spać.

Przypomniało mi się coś tylko jeszcze. Otóż okazuje się, że w Belgii nie można sobie wybrać dowolnej taksówki na postoju. Jak tak zrobiłem, pan taksówkarz odesłał mnie do pierwszej. Ciekawe, z czego to wynika. Czy z umiłowania do jakiegoś porządku, czy może z jakoś tam pojmowanej sprawiedliwości? Nie mam pojęcia. W ogóle Belgowie wydają się inni, niż myślałem, że są. Wyobrażałem ich sobie jako zamkniętych, zdystansowanych, mało przyjaznych i przyjemnych ludzi. A okazują się przesympatyczni. Takie przynajmniej jest moje pierwsze wrażenie. Stale się uśmiechają, tryskają uprzejmością. To miłe zaskoczenie, o którym więcej jednak jutro. Dziś chcę jeszcze tylko powiedzieć na koniec, że biali Belgowie są również piekni, niektórzy - niewysłowienie.

niedziela, 2 marca 2008

List do Żaby

Klee in Brussels. Jadę taksówką z dworca do domu, w którym mam mieszkać i o którym mam jedynie nadzieję, że w ogóle istnieje, wszak widziałem go tylko w Internecie. Dostrzegam nagle na jakiejś ulicznej latarni plakat informujący o tej oto wystawie. Hmm... Przyjeżdżam do Brukseli i tego samego dnia otwarta zostaje wystawa prac Paula Klee. Czy powinienem potraktować to jako znak? Mam nadzieję, że nawet jeśli, to nie zwiastuje on tego, że dobre złego początki. ;-] A jak tu trafiłem?

I must be the chosen one. There is no other explanation. Kiedy zastanawiałem się któregoś razu, co począć z sobą po doktoracie, wpadłem na pomysł, żeby postarać się o staż w którejś z instytucji europejskich. I całkiem mi się on spodobał, muszę powiedzieć. Idea Unii zawsze była mi bliska, a (po)mieszk(kiw)anie zagranicą jest przecież jednym z moich priorytetów. Wypełniłem luźną ręką, mając przekonanie, że i tak stypendium nie dostanę, formularz i czekałem. Starałem się o staż w Parlamencie, a nie w Komisji, bo myślałem, że łatwiej go dostać, chociaż okazało się później, że jest odwrotnie. Wybrałem Dyrekcję Generalną ds. Urzędu Przewodniczącego, bo to, jak mówią, serce Parlamentu, a skoro już w czymś uczestniczyć, to lepiej w samym sercu tego czegoś, a nie na obrzeżach, no nie? Pod koniec grudnia napisano mi, że jestem na liście rezerwowej, co wydało mi się podówczas optymalną sytuacją. Mogłem się dowiedzieć, że byłem w ogóle brany pod uwagę i bardziej optymistycznie, z większą wiarą (w siebie) spojrzeć dzięki temu w przyszłość, a przy tym nie musiałem rezygnować z takiej okazji. Bo właśnie, musiałbym zrezygnować, gdybym został zakwalifikowany. W grudniu było już wiadomo, że - ja jak to ja - doktoratu w terminie nie napiszę i będę jednak studia przedłużał. Na początku stycznia otrzymałem drugi list. Informowano w nim, że osoba, której zaoferowano staż, odrzuciła propozycję i że jeśli chcę, to mam brać. Zawahałem się na chwilę, bo pracować (czy też - odbywać staż, jeśli kto woli) miałem w bibliotece, a ta nie wydaje mi się szczególnie interesującym miejscem pracy. No ale skoro Tomasz Przefajny dawał radę, dam i ja, pomyślałem. Pomny też na to, że kiedyś sam chciałem w bibliotece pracować i że miałbym przez pół roku mieszkać w kraju lepszym niż Polska, postanowiłem nie przepuścić okazji. Co prawda moje umiejętności i wykształcenie znacznie lepiej mogłyby zostać wykorzystane w dziale korektorów, no ale nie mnie o tym decydować. Nie mam urzędniczego wykształcenia, nie znam języków, nie kończyłem dwu kierunków... Skoro coś dla mnie znaleźli, warto brać, okazja się nie powtórzy. Potem było przedłużanie studiów (o rok), załatwianie mieszkania, kredytu oraz cały szereg innych spraw. I tak, jestem. :-) A jak ktoś chcę się dowiedzieć więcej o stażach, polecam lekturę tego i tego oraz odwiedzenie tej i tej strony.

Latamy, nie jeździmy. Jechałem autobusem zagranicę ostatni raz. To przekleństwo. Niby nie było tak strasznie, ale jednak było okropnie. Po 20 godzinach w autokarze pada się ze zmęczenia, oczy pieką od suchego powietrza, wszystko boli, różne części ciała puchną i ogólnie jest mało przyjemnie. Że nie wspomnę o tym, że w Holandii o mało nie zwiało nas z drogi podczas burzy. Następnego dnia mogłem się dowiedzieć, że to nie była żadna burza, tylko Europę nawiedził huragan Emma. No, no… A więc proszę sobie wziąć do serca – z jakimi niedogodnościami by się to nie wiązało, jak byśmy się tego nie bali, jak kosztowne by to nie było, latamy, nie jeździmy. Co prawda dzięki temu, że podróżowałem autobusem, Bruksela powitała mnie widokiem Atomium, ale to jeszcze za mało, by wynagrodzić trudy podróży. Choć widok, przyznaję, przyjemny.

Prince w Laeken. Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, mieszkam tutaj, w dzielnicy królewskiej, Laeken. To ta dzielnica, w której jest Atomium i Mini-Europe i w której urodził się i rezyduje obecny król Belgii. Wiem, Archaniele, wiem, co powiesz - Książę nie mógłby mieszkać przecież nigdzie indziej. ;-) W mieszkaniu jest wszystko i wszystko jest, jak być miało. Właścicielka bardzo miła. Miała nadzieję, że będę chociaż troszkę chwytał francuski. :-] Zimnawo tylko w nim jest. Siedzę przy zamkniętym oknie i w swetrze, do czego zupełnie nie nawykłem. Taki mają system, że włączają kaloryfery na całą parę na pięć minut, a potem wyłączają je całkiem na pięć godzin. :-] Hana, współlokatorka z Czech, stażystka w Komisji, mówi, że czasem bywa zimno. No cóż, to jedna z wielu zalet życia w akademiku (o własnym mieszkaniu nie wspominam, bo tego nigdy nie będę miał), można regulować dopływ ciepła wedle uznania. Ale mieszkanie, w porównaniu z innymi, jest – jak mówi Hannach – ok i do tego tanie. Choć ona sama mieszka w pokoju stanowiącym interesującą konstrukcję, której ściany tworzą szafy, drzwi od kuchni i jakieś plastikowe płyty. :-) Mój pokój ma całkiem zwyczajne ciany, ale przy tym całkiem jest mały. No było to już widać na zdjęciu. I tak jest dobrze. Mieszkał w nim przede mną, jak się okazuje, chłopak z Polski, Paweł. W (przed)pokoju gościnnym są dwie skórzane sofy, więc czekam Was, Kochani! :-) Trzeci pokój zajmuje Włoch, o którym nie wiem nic, bo go chwilowo nie ma. Ucieszyło mnie, że towarzystwo międzynarodowe, ale wygląda na to, że nic mi po tym. Atmosfera raczej hotelowa, każdy sobie rzepkę skrobie. I jak mi się tu integrować? Buuu! Nie wiem, czy odważę się wybrać na jakąś imprezę dla stażystów. W Polsce nie chodzę do nocnych klubów, tutaj chyba nie zacznę. Kiepsko to wygląda. :-( Do tego krzesełka w mieszkaniu są niskie i czuję się, jakby mi się dostało kołodziejowe biurko dla wysokich. ;-) (Niezorientowanym polecam lekturę Jego bloga.)

Plenty of black guys. Na mojej ulicy, która urocza jest i spokojna, mieszkają głównie Turcy i turkopodbni. Wystarczy jednak, że wejdę do metra i zaczyna się… Jak mogłem o tym zapomnieć?! Nawet w tym całym galimatiasie poprzedzającym mój przyjazd. Rozumiem, że w ferworze przygotowań można zapomnieć o różnych rzeczach, no ale żeby o czymś tak podstawowym, oczywistym i ważnym?! A chodzi oczywiście o to, że roi się tu od Afro! :-D I jak mi tu żyć? Nie wiem, czy dam radę. Pozostaję w ciągłej ekstazie. W dołku mnie ściska, w żołądku ssie, chyba nie przyzwyczaję się. To tak jakby zmultiplikować Pana R. i wystawiać mi po jednym zza każdego roga. Pan R. co rusz, co chwilę. Ci, którzy wiedzą, jak reaguję na Andrzeja, mogą sobie wyobrazić, co przeżywam. Nie jest łatwo, oj nie jest. Od guys nie tak daleko wbrew pozorom do gays, więc wspomnę tu, że jest pewna zasadnicza różnica między Belgian gays a ich pobratymcami z Polski. Ci ostatni ostatni uciekają wzrokiem, przerażeni, kiedy jakiś spotka się ze spojrzeniem innego na ulicy, ci pierwsi zupełnie inaczej. Może więc nie będę musiał aż tak często korzystać z prezentu, jaki dostałem od Pameli przed wyjazdem (dla tych, którzy nie wiedzą – koszulka z napisem: „Smile if u’re gay” ;-)). ;-) I może jak nie wyjdzie mi integracja ze stażystami i nnymi przybyszami oraz autochtonami, to wybiorę się do jednego z gejowskich klubów, o których piszą w przewodniku. W Niemczech postanowiłem dokonać coming outu, może tutaj się ubranżowię... Chciałbym byle jakiego, byle czarnego. ;-) Tak, tak, masz rację, Żaba, że przydałby się tęczowy dział w Polish Club Brussels. ;-) Chociaż ja bym się do jego prowadzenia nie nadał, bo cóż ja wiem o polskiej branży, żadnego porównania nie byłbym w stanie dokonać. A całkiem serio, to przydałby się dział poświęcony filmowi, albo przynajmniej, żeby dział Kuku!ltura ożył. Chcę Ci powiedzieć, że Kołodzieja nie widziałem ;-), ale przy tej ilości Afro nie jestem w stanie nikogo wypatrywać, nawet Jego. Czapli też nie spotkałem. Jeszcze... Bo tutaj prawdopodobieństwo, że to się wcześniej czy później zmieni, nie jest chyba małe. Padnę pewnie trupem, jak to się stanie. ;-) To już bardziej unosi się dla mnie nad miastem duch Pawia. Może dlatego, że to wszystko wydaje mi się cokolwiek surrealistyczne, to że tu jestem i w ogóle. Dla tych, którzy wymienionyh panów nie kojarzą – są to użytkownicy tego forum. Czapla vel Czapel jest nawet jego moderatorem i całkiem ważną osobą w Parlamencie, o czym przeczytać można choćby tutaj. Kołodziej z kolei pracuje w Komisji i prowadzi ten blog. Swego czasu przewodniczyłem Jego fanklubowi. ;-) Paw stara się być prześmiewcą na wspomnianym gazetowym forum. Czasem mu to wychodzi, bywa zabawny, ale częściej zachowuje się jak pospolity troll, na mój gust. Jest EPSO, ale nie przynależy do śmietanki, a najwyraźniej chciałby. A czy pamiętacie, którzyście ze mną studiowali, Leszka Gasia. Okazuje się, że też pracuje w PE. Fajno, że tak mu się ułożyło, że tak sobie wywalczył. Ambitny był i zdolny w sposób, przez który odstawał od reszty, a jakoś go tak – miałem wrażenie – tłamszono na tych studiach. Nie jego jednego zresztą, niestety... A wracając do temu i kończąc go, do klubów pewnie chodzić nie zacznę, ale chyba zacznę w Brukseli na nowo do kościoła chodzić. To, jak gładko mi wszystko szło przed wyjazdem, jest niewiarygodne. Musiała mieć miejsce interwencja z góry.

Język(i). Mówiłem, Żaba, że będzie trudno bez niego w takich zupełenie przyziemnych, codziennych sytuacjach. Wczoraj pewna pani przysiadła mi kurtkę, jak czekałem, żeby kupić sieciówkę. Przeprosiła, a ja nie wiedziałem, jak powiedzieć, że nie ma za co. Aaa, to boli! Powiedz mi, jak jest „nie ma za co”, proszę. Trzeba mi było udać się do Baśki na kilka lekcji przed wyjazdem, albo do sąsiadki-stypendystki z Francji. Chociaż liczyć mogłem się nauczyć, bo nie wiem, ile mi każą płacić, kiedy każą, a oni, nawet jeśli porozumiewają się po angielsku, cenę podają po francusku. Zresztą francuski to małe piwo. Naprawdę martwi mnie nieznajomość angielskiego. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak mi się wszystko zapomniało. Ups! :-] Teraz będzie bolało. Zobaczycie, wyrzucą mnie stąd z hukiem. A nie chcę, żeby mnie teraz wyrzucali. Wszyscy prawie chadzacie na jakiejś kursy. Ja nie chadzam, bo to dla mnie wyrzucanie pieniędzy, jeśli się języka naprawdę nie używa, jeśli się nigdzie nie jeździ. No i proszę, wyjechałem. :-] Wyjechałem i języka zapomniałem. Boję się, co to będzie jutro. :-( Do tego mam mętlik, bo Hana każe mi mówić do siebie po polsku i mówi do mnie po czesku. Inna sprawa, że mało co rozumiem, jak tak mówi. Słowaków rozumiem, ale nie Czechów. Ponoć to kwestia osłuchania, tak przynajmniej twierdzi Hana. Oczywiście mój głupi zawód wszystko komplikuje. No bo jak jesteś lingwistą, to znasz języki, prawda? A z kolei jeśli jakimś językiem nie władasz, to nie możesz nic o nim wiedzieć, nawet jeśli jesteś lingwistą, prawda, Panie Jarku? ;-) Głupie wykształcenie. I powiem jeszcze, że skonstatowałem dzisiaj ze smutkiem, że ja się tu nie poczuję u siebie. Szkoda. W Niemczech jednym z powodów, dla których z czasem poczułem się zupełnie u siebie, było to, że w końcu zacząłem rozumieć, co się do mnie mówi i o czym się wokół mnie mówi. Bez tego jest się obcym.

Belgia braci Dardenne. Czy to prawdziwa Belgia? Miałem nadzieję, że okaże się, że nie. Znałem ten kraj tylko z ich filmów, a ci, którzy je z kolei znają, wiedzą, że musiał to być obraz nietęgi. Wierzyłem, że to jednak zachwycona Brukselą Ola odkryła prawdziwe, pełne wdzięku oblicze Brukseli. Miałem nadzieję, że ja taką właśnie Belgię poznam, nię tę od braci Dardenne, ta by mnie przygnębiła do reszty. A jak jest? Pogoda jest jak z „Rosetty” i z „Dziecka”, to przyznaję. Zachmurzone niebo i wieje. Ale za to nie pada i jest ciepło, znacznie cieplej niż w Polsce, o dziwo! Hana mówi, że uderzyło ją w tym mieście, że brudno jest. No faktycznie, trochę jest, miejscami, zwłaszcza na niektórych stacjach metra. I z lekka to Polskę przypomina. Dziurawe chodniki, o których pisał Kołodziej na blogu, gdzieniegdzie są, i psie kupy w samym centrum. W mojej dzielnicy kup nie ma, może umieszczone na płycie chodnikowej (prostej i kompletnej) znaki informujące o zakazie wyprowadzania psów, odnoszą skutek, a może to przypadek. Można poczuć, że - z kupami czy bez - miasto jest duże. I rzeczywiście, jak o nim piszą, międzynarodowe. Słychać wszędzie, poza francuskim i flamandzkim, angielski, turecki, arabski, hiszpański... Jak się siądzie w McDonaldzie, to co jakiś czas podchodzi do stolika ktoś proszący o piniądze, zupełnie jak w Polsce. W Niemczech nigdy mi się to chyba nie przytrafiło. Zastanawiam się, czy to dlatego, że Niemcom rzeczywiście powodzi się lepiej, czy też dlatego, że mieszkałem tam w znacznie mniejszym mieście. Też inaczej niż w Niemczech – to różnica na korzyść Brukseli – ludzie chętniej odwzajemniają uśmiech. W ogóle są pogodni i sympatyczni. Widziałem dzisiaj, jak wiatr zdmuchnął pewnej pani czapkę z głowy. Rzuciła się w pogoni za nią cała banda dżentelmenów. :-) Ale gapią się na mnie jak w Polsce. Taka tu wspaniała różnorodność, a i tak się gapią. Nie wiem, gdzie musiałbym zamieszkać, żeby się nie gapili, w Nowym Jorku chyba. W Niemczech tego nie robili, ale wychodzi na to, że to wynik zdystansowania Niemców. Zresztą niech się gapią. Ja też się gapię, choć akurat nie na tych, którzy gapią się na mnie, hehe.

A co u mnie przez te ostatnie dwa pierwsze dni? Zmęczony jestem po podróży, ot co! ;-P Spałem dzisiaj dziewięć godzin, ale biorąc pod uwagę intensywność ostatnich dni i noc w podróży, to o wiele za mało. Chociaż nie odespłaem, to jednak dobrze spałem, a to akurat dla mnie niespodzianka, bo nie wysypiam się nigdy na początku w nowym miejscu. Wczoraj byłem zobaczyć moje jakże imponujące miejsce pracy, czy też - odbywania stażu, jeśli ktoś tak woli. Trochę się poszlajałem, choć wziąwszy pod uwagę mój brak orientacji w zabudowanej przestrzeni, poszlajać przydałoby mi się bardziej, i kupiłem sieciówkę. Dzisiaj poszlajałem się jeszcze. Znalazłem urząd, w którym przyjdzie mi się meldować, wypatrzyłem, Rafaelu, księgarnię dla Ciebie. Nie pamiętam nazwy, na „S.” jakoś. Pamiętam za to ich slogan, który brzmi: „Twoja anglojęzyczna księgarnia w sercu Brukseli”. (Zastanawiam się, czy anglojęzyczny łączy się z nieosobwymi nazwami...) Może znajdzie się tam ta pretensjonalno-burżujska książka dla Ciebie, sprawdzę. Jak na biednego stażystę przystało, na obiad wybrałem się do McDonalda. Chociaż powinienem na gofry pewnie, co? Poczułem się naprawdę dobrze po tym posiłku. Pewnie dlatego, że przez ostatnie dwa dni nie jadłem niemal nic, a były one przecież cokolwiek wyczerpujące. Chociaż zrozumiałem podczas tego obiadu (EPSO powiedzieliby chyba obiadku ;-)) tych z Was, którzy nie jedzą mięsa. Jakieś takie nieludzkie mi się to mięso wydało, spożywanie go... Zestaw kosztował 5.90. W Polsce to tyle chyba jedna kanapka kosztuje, co nie? Nie wiem, bo już dawno w McDonaldzie nie byłem, ale jakoś tak pewnie będzie. I to jest właśnie różnica między życiem na zachodzie i wschodzie. Lokal okazał się być pierwszym barem McDonalda w Brukseli. Otwarto go 23 marca 1978, jak informuje specjalna tabliczka. Pierwsza i jedyna, na jaką się do tej pory natknąłem, z anglojęzycznym tekstem. Znowu się staro poczułem... Wtedy pewnie w Polsce jeszcze mało kto wiedział o istnieniu takiej sieci. Ciekawie się ten świat zmienia.

I'm getting scared. Jutro czeka mnie pierwszy dzień w pracy i chyba przyszedł czas, w którym przestaję się cieszyć i odczuwać ekscytację, a zaczynam się bać. Zaczynam się bać, bo angielskiego już nie znam, jak się okazuje. Że też tak późno się zorientowałem, że go zapomniałem. I teraz zapomnę języka w gębie i mnie wyrzucą, zobaczycie! Będę Wam jutro płakał do poduszki. Teoretycznie, jeśli znam wszystkie kilkadziesiąt indefinibiliów i wiem, jak się buduje eksplikacje znaczeń, powinienem być w stanie powiedzieć wszystko, co chcę, ale obawiam się, że komunikacja oparta wyłącznie na indefinibiliach nie okazałaby się zbyt efektywna, czyż nie? ;-) Jeśli macie ochotę, możecie odszukać w Naszej Klasie panią Kingę Ostańską, o której mówimy z Magdą Ostańska (czasem też Gołota, zależy, co chcemy powiedzieć) i która będzie moją przełożoną. Co myślicie? Ja myślę, że osoby takie jak ona, odczuwają niesmak w kontakcie z osobami takimi jak ja. Ale co ja tam wiem, nie znam jej. Zobaczymy. :-)

Dzięki! Chcę jeszcze podziękować tym, którzy mi pomagali w związku z wyjazdem i którzy razem ze mną uczestniczyli w przygotowaniach: Żabie, Alex, Pani Profesor Wajszczuk, Jakubsky'emu, Anbxl, Basi Ezman i wszystkim z gazetowego forum EPSO. Pewnie o kimś zapomniałem, ale wierzę, że sobie przypomnę i dopiszę. ;-) I wierzę, że mnie jednak nie wyrzucą i że będzie mi tu dobrze.