wtorek, 4 marca 2008

Pierwszy dzień w PE

Był wczoraj. Mam więc go za sobą. Mam już też swój adres: sebastian.deka@europarl.europa.eu, i mam swój w pełni aktywowany badż, który umożliwia wejście do wszystkich budynków Parlamentu (również w Strasburgu i w Luksemburgu), a także wyjście z nich oczywiście, wjazd na piętro, na którym pracuję, tańszy obiad w stołówce, darmowy przejazd wybranymi autobusami komunikacji miejskiej i inne takie. Badż to identyfikator po prostu, ale nie ma się co dziwić, że ludzie rezygnują z używania sześciosylabowego słowa na rzecz jednosylabowca, prawo Zipfa jest nieubłagane, nawet jeśli ktoś nie znosi zapożyczeń.

Jak dostać się do środka? Instrukcja była taka: stawić się - wchodząc przez Centrum Akredytacji - o 9:00 do pokoju X w budynku Y na spotkanie informacyjne z panią Z, a następnie do swojej przełożonej, do pokoju A, w budynku B. W Centrum Akredytacji pojawiłem się już o 8:00. Przypuszczałem, że później może być tłoczno. I rzeczywiście, osoby, które przyszły potem, dostały badże bez zdjęć, nie w pełni aktywne, ważne przez trzy dni. Ja swojego, właściwego, też nie powinienem był tak naprawdę dostać, bo należało najpierw przedstawić pewien dokument, który otrzymaliśmy na spotkaniu informacyjnym, no ale okazał się nie niezbędny, jak widać. Cała procedura trwała dosłownie minutę. Miałem wielką wiarę, że w tej instytucji, mimo jej niebotycznych rozmiarów, wszystko funkcjonuje niezwykle sprawnie i prosto, i tak okazuje się być w istocie. Również zgubić się nie można. Wszystko jest doskonale oznaczone, niczego nie trzeba szukać. A mimo to, jak się spojrzy na plan budynku (tak z ciekawości, bo jest się w nim pierwszy raz), to zaraz przechodzący, uśmiechnięty pan pyta, czy nie pomóc, wyjaśnia, oferuje, że zaprowadzi. Mówiłem już, że Belgowie okazują się być przesympatyczni? ;-) Chociaż to oczywiście może żaden Belg nie był.

Spotkanie informacyjne. Zaczęło się pół godziny po czasie. Dostaliśmy każdy po: 1) teczce z całym plikiem formularzy do wypełnienia i rozesłania do różnych miejsc, 2) przewodniku dla stażystów PE, 3) suitcase z całą masą broszur informacyjnych na temat Brukseli. Potem siadło przed nami pięć pań, które opowiadały nam, co i jak. Niektóre rzeczy tylko po angielsku, niektóre tłumaczone na francuski. Troszkę chaosu w tym było, no ale dowiedzieliśmy się też kilku ciekawych rzeczy, zarówno o życiu w Belgii (o których nie wiedział nawet siedzący obok mnie rodowity Belg, Mattias), jak i o stażowaniu.

Excuse me, czy aby nie jestem tu przez pomyłkę? Okazuje się, że jesteśmy największą jak dotąd grupą stażystów w PE, jest nas 104. Nie wiem, ilu było kandydatów, Mattias mówił, że ostatnim razem 20.000. Podczas tej selekcji ponoć znacznie mniej, ale nawet jeśli była to – powiedzmy – czwarta część tych 20.000, to ilość kandydatów na miejsce i tak przyprawia o zawrót głowy. Kiedy się tego wszystkiego dowiedziałem, zacząłem się jeszcze bardziej zastanawiać, co ja tu robię i jak tu trafiłem, i nabrałem bardzo już wyrazistego przekonania, że jestem tu przez pomyłkę. Wydało mi się niezrozumiałe, że siedzę z tymi ludźmi. Mattias z kolei traktował to jako powód do dumy, jako potwierdzenie własnych nieprzeciętnych kompetencji. Pytał, czy wiem, że staże Schumana to najlepszy typ staży and so on. Cóż, on w istocie sprawiał wrażenie niezwykle kompetentnego, ale ja?

Musisz się zameldować, ale możesz się nie meldować. Każdy, kto przybywa do Belgii na dłużej niż trzy miesiące, musi się zameldować. Proces ten jest nieco uciążliwy i czasem rozciąga się w czasie. Jak wygląda, że kosztuje... – wszystko to wiedziałem. Nie wpadłbym jednak na to, że panie z Biura Staży będą nam dawały przyzwolenie, a nawet zachęcały do tego, by się nie meldować, jeśli nie mamy takiej potrzeby. Zastrzegały jednak, że jeśli tego nie zrobimy, to nie powinniśmy podawać żadnym instytucjom czy firmom naszego adresu, ponieważ mają one obowiązek przesłać go do gminy, więc jej urzędnicy dowiedzą się o naszym istnieniu. Nie powinniśmy też umieszczać naszego nazwiska na drzwiach. Jeśli tego jednak nie zrobimy, to listonosz nie powinien nam (przynajmniej teoretycznie) dostarczać listów... Trochę się to zapętliło. W każdym razie jedyny powód, dla którego chciałem się meldować, była potrzeba otwarcia konta w banku. Kiedy się jednak okazało, że zameldowanie nie jest do tego potrzebne i otworzą mi je za okazaniem paszportu (ID) i kontraktu, postanowiłem nie legalizować swojego pobytu.

Chaos. Oto, co miało miejsce tuż po zakończeniu spotkania. Typowe, prawda? Ludzie nie wiedzieli, co robić, ustawili się w kolejce do pań, które spotkanie prowadziły, żeby zadawać im pytania. Nieco mnie to zaskoczyło, muszę powiedzieć. Bo mnie wszystko wydawało się dość jasne. Wszelkie informacje były podane w bardzo komunikatywny sposób. Rozumiem, że są sytuacje wyjątkowe, np. Mattias będzie dojeżdżał codziennie do Brukseli z Gandawy, w której mieszka, i chciał się dowiedzieć, czy będzie otrzymywał zwrot kosztów podróży. No ale dla większości powinno być jasne, co powinni dalej robić. Ich zachowanie i to, co mówili, wskazywało jednak, że nie było. Jakoś mi to poprawiło nastrój, muszę powiedzieć. Pomyślałem sobie, że to stado mniej lub bardziej zapyziałych panów w garniturach z pierwszych stron żurnali może i ma doskonałe zdobyte zagranicą wykształcenie, może i włada doskonale obcymi językami, ale ja przynajmniej słuchać potrafię i podstawowe mechanizmy myślenia opanowałem w stopniu podstawowym, który okazuje się przewyższać ich poziom w tym względzie. Od tego momentu zacząłem to wszystko traktować z przymrużeniem oka. Wszystko mnie teraz bawi.

Mattias. Wyobraźcie sobie, że nie byłem jedyny, który nie założył wystrzałowego garnituru. Drugim takim okazem był Mattias. Może dlatego siadł obok mnie, a może po prostu dlatego, że kiedy wszedł na salę, byłem jedną z niewielu osób, które już w niej siedziały, a że jest istotą bardzo społeczną, postanowił nie siadać całkiem sam (ja pewnie bym tak właśnie zrobił). I tu uwaga, Magda, Mattias niezwykle przypomina Czaplę! ;-) Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, byłbym przekonany, kiedy go zobaczyłem, że to Czapla. I to kolejny powód, dla którego poczułem się jak w surrealistycznym równoległym wymiarze. Ależ cieszę się, że go poznałem. Dzięki temu spotkaniu lżej mi się zrobiło na duszy. Wygadany, otwarty, zabawny, przesympatyczny człowiek. Błyskotliwy, mądry, o dużej wiedzy, doskonale władający angielskim. Znający swoją wartość, ale przy tym pełen zdrowego dystansu do siebie i otaczającego świata. Mimo jego ogromnych zalet, nie sposób poczuć się przy nim zahukanym. Fajnie z nim jest po prostu. Powiedział, że koniecznie muszę zobaczyć Gandawę i okolice i że oferuje mi siebie jako pilota podczas takiej wycieczki. Mam jego e-mail, a nawet dwa, i bardzo chciałbym skorzystać z jego zaproszenia, ale boję się, że stchórzę i się do niego nie odezwę. Trudno być dobrym kompanem, kiedy operuje się językiem w sposób bardzo prymityny.

I taki to sobie był ten mój pierwszy dzień. Bardzo fajny. Głównie dzięki przesympatycznym Belgom. Pewnie trochę nużące to dla Was było, ale może ta relacja zainteresuje przyszłych stażystów, jeśli jakiś zbłądzi na ten blog.

Chociaż nie, no zaraz, zaraz. Jak to „pierwszy dzień”? Gdzie jego druga połowa, połowa, w której trafiam do mojego miejsca pracy (działu), w której poznaję moich współpracowników? O tej też będzie, ale to już nie dzisiaj. I na Wasze komentarze też postaram się odpowiedzieć. A teraz mówię Wam – orewułar! ;-) To trochę jak „mizeria i kieubasa” na stołówce. Bo dania na stołówce są narodowe. Ja na przykład jadłem dzisiaj paeję warzywną, czyli danie wegetariańskie, hiszpańskie. Tak, tak, sam w to nie wierzę, a jeszcze bardziej w to, że mi smakowało. Cóż, może w Brukseli wszystko smakuje. :-)

Brak komentarzy: