czwartek, 6 marca 2008

Uspołeczniać się czy ukulturalniać? Oto jest pytanie

Pracownicy PE otrzymują każdego dnia ogromną ilość e-maili. Ogromna = kilkaset! Ja dostaję kilkadziesiąt, chociaż zanim jeszcze zacząłem pracę, w mojej skrzynce odbiorczej znajdowało się ich już blisko dwieście. Oczywiście wiele z nich związana jest bezpośrednio z wypełnianiem naszych obowiązków, ale nie wszystkie, może nawet większość nie. Otrzymuje się mnóstwo zaproszeń na różnego rodzaju treningi i szkolenia, które mają nam pomóc pracować przyjemnie i efektywnie, ale także na wernisaże, wykłady, seminaria, pokazy filmowe, koncerty etc. Wszystko odbywa się w różnych miejscach w Parlamencie i organizowane jest przez różne gremia lub osoby, przede wszystkim deputowanych - pod ich patornatem. Stąd właśnie już na początku tygodnia mogłem się dowiedzieć, że dzisiaj o 19:00 w Yehudi Menuhin Space (gdziekolwiek to jest, gdzieś w PHS) będzie pokaz belgijskiego filmu w ramach podróżującego przeglądu kina europejskiego "Kultura Dialogu", czy jakoś tak, nie pamiętam. Dzisiaj za to, w dość przypadkowy sposób dotarła do mnie informacja, że Stowarzyszenie Stażystów PE organizuje spotkanie powitalne dla nowych stażystów. Nie zastanawiając się długo, wybrałem je i się na nie, zwłaszcza że dziewczyny, z którymi pracuję, też szły na tę imprezę. Bez nich pewnie bym się nie odważył.

Pytanie, czy był to dobry wybór, pozostaje otwarte. Ludzie przychodzili grupkami. Grupki siadały każda sobie, grupki się znały. Trudno było kogoś poznać tak naprawdę. Gadaliśmy trochę z ludźmi siedzącymi przy stoliku obok, ale to nie było to.

Mnie w ogóle jest trudno. W Polsce nie chadzam na imprezy, nie jestem dobry w "small talks", mierny poziom mojego angielskiego pwoduje, że jeszcze bardziej się blokuję...

Dziś dostałem od jednego z EPSO zaproszenie na comiesięczny piątkowy polski wieczór w Dzikiej Gęsi. Nie wiem jeszcze, czy się wybiorę. Nie przyjechałem tu po to, by obcować z Polakami. Z drugiej strony wydaje się to być obecnie całkiem dobry pomysł, może być miło. Zobaczymy, stażyści komisyjni mają jutro swoją imprezę, może tam nas zawieje. A może postanowię być samotnikiem niczym bohater "Wieczności i jednego dnia"...

środa, 5 marca 2008

Psie kupy i Maciej Giertych

Wygląda na to, że te dwa zjawiska będą mnie prześladować w Belgii. Już pisałem, że w niedzielę, właściwie pierwszego dnia mojego pobytu tutaj, zaskoczyła mnie psia kupa na samym środku chodnika w samym środku centrum. Następnego dnia - jedna na czyściutkim chodniku przed parlamentem. Kolejnego - na mojej ulicy, która miała być przecież od nich wolna, jak pisałem. ;-) No nic to, przyzwyczaję się, że Belgowie są jeszcze mniej chętni do sprzątania po swoich psach od Polaków.

Pojawiło się jednak drugie ciekawe zjawisko, które trudno traktować mi już inaczej jak tylko jako zły omen. Mój drugi dzień w parlamencie (czyli wczoraj), spotykam na stołówce pierwszego znanego mi polskiego eurodeputowanego. Kogo? Macieja Giertycha! Dzisiaj, wracam z przerwy na lunch, kto czeka na windę razem ze mną? Maciej Giertych! Przepuścił wszystkich, taki jest uprzejmy. Ja się nie dałem.

I Magda, widziałem dziś na stołówce męża Kingi. Tak, już nie umiem o niej myśleć - Ostańska. Dlaczego, opowiem następnym razem, albo jeszcze później. A małżonek chyba stale jest tak uśmiechnięty i pogodny jak na tych zdjęciach, które znamy. :-)

To chyba tyle, co miałem na dzisiaj. Powinienem zgodnie z obietnicą napisać, jak to było pierwszego dnia w pracy, ale pewnie zrobię to dopiero w weekend, cały tydzień wtedy opowiem zamiast pierwszego dnia tylko. Dzisiaj spędziłem wieczór z moimi współlokatorami - Haną (z Czech), o której już wspominałem, i Jeanem-Lucą (z Włoch) oraz jego dziewczyną. Próbowaliśmy się integrować i planowaliśmy organizację imprezy integarcyjnej dla całego domu (są jeszcze dwa trzypokojowe mieszkania oprócz naszego). Hehe, może nie będzie aż tak źle z życiem towarzyskim. I Jean-Luca jest tym, który będzie mi załatwiał "rzecz". Szybko kogoś znalazłem, prawda? ;-) Nie powiedziałem jeszcze o nim, że studiuje ekonomię i jest tu na Erazmusie, podobnie jak jego dziewczyna, tyle że ona w Antwerpii; przyjechała do niego na tydzień.

Jeśli mogę wybrać, co ma mnie przestać prześladować, wybieram Giertycha.

wtorek, 4 marca 2008

Pierwszy dzień w PE

Był wczoraj. Mam więc go za sobą. Mam już też swój adres: sebastian.deka@europarl.europa.eu, i mam swój w pełni aktywowany badż, który umożliwia wejście do wszystkich budynków Parlamentu (również w Strasburgu i w Luksemburgu), a także wyjście z nich oczywiście, wjazd na piętro, na którym pracuję, tańszy obiad w stołówce, darmowy przejazd wybranymi autobusami komunikacji miejskiej i inne takie. Badż to identyfikator po prostu, ale nie ma się co dziwić, że ludzie rezygnują z używania sześciosylabowego słowa na rzecz jednosylabowca, prawo Zipfa jest nieubłagane, nawet jeśli ktoś nie znosi zapożyczeń.

Jak dostać się do środka? Instrukcja była taka: stawić się - wchodząc przez Centrum Akredytacji - o 9:00 do pokoju X w budynku Y na spotkanie informacyjne z panią Z, a następnie do swojej przełożonej, do pokoju A, w budynku B. W Centrum Akredytacji pojawiłem się już o 8:00. Przypuszczałem, że później może być tłoczno. I rzeczywiście, osoby, które przyszły potem, dostały badże bez zdjęć, nie w pełni aktywne, ważne przez trzy dni. Ja swojego, właściwego, też nie powinienem był tak naprawdę dostać, bo należało najpierw przedstawić pewien dokument, który otrzymaliśmy na spotkaniu informacyjnym, no ale okazał się nie niezbędny, jak widać. Cała procedura trwała dosłownie minutę. Miałem wielką wiarę, że w tej instytucji, mimo jej niebotycznych rozmiarów, wszystko funkcjonuje niezwykle sprawnie i prosto, i tak okazuje się być w istocie. Również zgubić się nie można. Wszystko jest doskonale oznaczone, niczego nie trzeba szukać. A mimo to, jak się spojrzy na plan budynku (tak z ciekawości, bo jest się w nim pierwszy raz), to zaraz przechodzący, uśmiechnięty pan pyta, czy nie pomóc, wyjaśnia, oferuje, że zaprowadzi. Mówiłem już, że Belgowie okazują się być przesympatyczni? ;-) Chociaż to oczywiście może żaden Belg nie był.

Spotkanie informacyjne. Zaczęło się pół godziny po czasie. Dostaliśmy każdy po: 1) teczce z całym plikiem formularzy do wypełnienia i rozesłania do różnych miejsc, 2) przewodniku dla stażystów PE, 3) suitcase z całą masą broszur informacyjnych na temat Brukseli. Potem siadło przed nami pięć pań, które opowiadały nam, co i jak. Niektóre rzeczy tylko po angielsku, niektóre tłumaczone na francuski. Troszkę chaosu w tym było, no ale dowiedzieliśmy się też kilku ciekawych rzeczy, zarówno o życiu w Belgii (o których nie wiedział nawet siedzący obok mnie rodowity Belg, Mattias), jak i o stażowaniu.

Excuse me, czy aby nie jestem tu przez pomyłkę? Okazuje się, że jesteśmy największą jak dotąd grupą stażystów w PE, jest nas 104. Nie wiem, ilu było kandydatów, Mattias mówił, że ostatnim razem 20.000. Podczas tej selekcji ponoć znacznie mniej, ale nawet jeśli była to – powiedzmy – czwarta część tych 20.000, to ilość kandydatów na miejsce i tak przyprawia o zawrót głowy. Kiedy się tego wszystkiego dowiedziałem, zacząłem się jeszcze bardziej zastanawiać, co ja tu robię i jak tu trafiłem, i nabrałem bardzo już wyrazistego przekonania, że jestem tu przez pomyłkę. Wydało mi się niezrozumiałe, że siedzę z tymi ludźmi. Mattias z kolei traktował to jako powód do dumy, jako potwierdzenie własnych nieprzeciętnych kompetencji. Pytał, czy wiem, że staże Schumana to najlepszy typ staży and so on. Cóż, on w istocie sprawiał wrażenie niezwykle kompetentnego, ale ja?

Musisz się zameldować, ale możesz się nie meldować. Każdy, kto przybywa do Belgii na dłużej niż trzy miesiące, musi się zameldować. Proces ten jest nieco uciążliwy i czasem rozciąga się w czasie. Jak wygląda, że kosztuje... – wszystko to wiedziałem. Nie wpadłbym jednak na to, że panie z Biura Staży będą nam dawały przyzwolenie, a nawet zachęcały do tego, by się nie meldować, jeśli nie mamy takiej potrzeby. Zastrzegały jednak, że jeśli tego nie zrobimy, to nie powinniśmy podawać żadnym instytucjom czy firmom naszego adresu, ponieważ mają one obowiązek przesłać go do gminy, więc jej urzędnicy dowiedzą się o naszym istnieniu. Nie powinniśmy też umieszczać naszego nazwiska na drzwiach. Jeśli tego jednak nie zrobimy, to listonosz nie powinien nam (przynajmniej teoretycznie) dostarczać listów... Trochę się to zapętliło. W każdym razie jedyny powód, dla którego chciałem się meldować, była potrzeba otwarcia konta w banku. Kiedy się jednak okazało, że zameldowanie nie jest do tego potrzebne i otworzą mi je za okazaniem paszportu (ID) i kontraktu, postanowiłem nie legalizować swojego pobytu.

Chaos. Oto, co miało miejsce tuż po zakończeniu spotkania. Typowe, prawda? Ludzie nie wiedzieli, co robić, ustawili się w kolejce do pań, które spotkanie prowadziły, żeby zadawać im pytania. Nieco mnie to zaskoczyło, muszę powiedzieć. Bo mnie wszystko wydawało się dość jasne. Wszelkie informacje były podane w bardzo komunikatywny sposób. Rozumiem, że są sytuacje wyjątkowe, np. Mattias będzie dojeżdżał codziennie do Brukseli z Gandawy, w której mieszka, i chciał się dowiedzieć, czy będzie otrzymywał zwrot kosztów podróży. No ale dla większości powinno być jasne, co powinni dalej robić. Ich zachowanie i to, co mówili, wskazywało jednak, że nie było. Jakoś mi to poprawiło nastrój, muszę powiedzieć. Pomyślałem sobie, że to stado mniej lub bardziej zapyziałych panów w garniturach z pierwszych stron żurnali może i ma doskonałe zdobyte zagranicą wykształcenie, może i włada doskonale obcymi językami, ale ja przynajmniej słuchać potrafię i podstawowe mechanizmy myślenia opanowałem w stopniu podstawowym, który okazuje się przewyższać ich poziom w tym względzie. Od tego momentu zacząłem to wszystko traktować z przymrużeniem oka. Wszystko mnie teraz bawi.

Mattias. Wyobraźcie sobie, że nie byłem jedyny, który nie założył wystrzałowego garnituru. Drugim takim okazem był Mattias. Może dlatego siadł obok mnie, a może po prostu dlatego, że kiedy wszedł na salę, byłem jedną z niewielu osób, które już w niej siedziały, a że jest istotą bardzo społeczną, postanowił nie siadać całkiem sam (ja pewnie bym tak właśnie zrobił). I tu uwaga, Magda, Mattias niezwykle przypomina Czaplę! ;-) Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, byłbym przekonany, kiedy go zobaczyłem, że to Czapla. I to kolejny powód, dla którego poczułem się jak w surrealistycznym równoległym wymiarze. Ależ cieszę się, że go poznałem. Dzięki temu spotkaniu lżej mi się zrobiło na duszy. Wygadany, otwarty, zabawny, przesympatyczny człowiek. Błyskotliwy, mądry, o dużej wiedzy, doskonale władający angielskim. Znający swoją wartość, ale przy tym pełen zdrowego dystansu do siebie i otaczającego świata. Mimo jego ogromnych zalet, nie sposób poczuć się przy nim zahukanym. Fajnie z nim jest po prostu. Powiedział, że koniecznie muszę zobaczyć Gandawę i okolice i że oferuje mi siebie jako pilota podczas takiej wycieczki. Mam jego e-mail, a nawet dwa, i bardzo chciałbym skorzystać z jego zaproszenia, ale boję się, że stchórzę i się do niego nie odezwę. Trudno być dobrym kompanem, kiedy operuje się językiem w sposób bardzo prymityny.

I taki to sobie był ten mój pierwszy dzień. Bardzo fajny. Głównie dzięki przesympatycznym Belgom. Pewnie trochę nużące to dla Was było, ale może ta relacja zainteresuje przyszłych stażystów, jeśli jakiś zbłądzi na ten blog.

Chociaż nie, no zaraz, zaraz. Jak to „pierwszy dzień”? Gdzie jego druga połowa, połowa, w której trafiam do mojego miejsca pracy (działu), w której poznaję moich współpracowników? O tej też będzie, ale to już nie dzisiaj. I na Wasze komentarze też postaram się odpowiedzieć. A teraz mówię Wam – orewułar! ;-) To trochę jak „mizeria i kieubasa” na stołówce. Bo dania na stołówce są narodowe. Ja na przykład jadłem dzisiaj paeję warzywną, czyli danie wegetariańskie, hiszpańskie. Tak, tak, sam w to nie wierzę, a jeszcze bardziej w to, że mi smakowało. Cóż, może w Brukseli wszystko smakuje. :-)

poniedziałek, 3 marca 2008

I w Brukseli świeci słońce...

(...) jak się dzisiaj okazało. Tak, tak, proszę to czytać zarówno literalnie, jak i figuratywnie. :-)

Rano okazało się, że psie kupy w Brukseli zaczynają mnie prześladować. Wczoraj jedna napotkana w samym centrum, a dzisiaj na czyściutkim chodniku przed Parlamentem. Czy powinienem to wziąć za omen? Nie wziąłem. Z lekka zabawne mi się to raczej wydało. Trochę też irytujące i zaskakujące. Uznałem, że jeśli traktować coś jako znak, to tylko to, co jest pozytywnie intepretowalne. Takie znaki zamierzam kolekcjonować. I taki też mi się dzisiaj trafił, już drugi, licząc wystawę prac Paula Klee. Otóż kiedy wyszedłem dziś z Parlamentu (nie umiem jeszcze mówić "z pracy") późnym popołudniem, mogłem po raz pierwszy zobaczyć słońce nad Brukselą. Piękne to było, mówię Wam! Chociaż wiarą żadną nie musiało mnie wcale natchnąć, bo w nastroju byłem dobrym.

A co się działo między poranną kupą a popołudniowym słonecznym niebem, o tym opowiem jutro, albo jeszcze później. Padam z nóg, Moi Mili. Wstawałem o 6:00, a to przecież pora, o której - bywa - chadzam normalnie spać.

Przypomniało mi się coś tylko jeszcze. Otóż okazuje się, że w Belgii nie można sobie wybrać dowolnej taksówki na postoju. Jak tak zrobiłem, pan taksówkarz odesłał mnie do pierwszej. Ciekawe, z czego to wynika. Czy z umiłowania do jakiegoś porządku, czy może z jakoś tam pojmowanej sprawiedliwości? Nie mam pojęcia. W ogóle Belgowie wydają się inni, niż myślałem, że są. Wyobrażałem ich sobie jako zamkniętych, zdystansowanych, mało przyjaznych i przyjemnych ludzi. A okazują się przesympatyczni. Takie przynajmniej jest moje pierwsze wrażenie. Stale się uśmiechają, tryskają uprzejmością. To miłe zaskoczenie, o którym więcej jednak jutro. Dziś chcę jeszcze tylko powiedzieć na koniec, że biali Belgowie są również piekni, niektórzy - niewysłowienie.

niedziela, 2 marca 2008

List do Żaby

Klee in Brussels. Jadę taksówką z dworca do domu, w którym mam mieszkać i o którym mam jedynie nadzieję, że w ogóle istnieje, wszak widziałem go tylko w Internecie. Dostrzegam nagle na jakiejś ulicznej latarni plakat informujący o tej oto wystawie. Hmm... Przyjeżdżam do Brukseli i tego samego dnia otwarta zostaje wystawa prac Paula Klee. Czy powinienem potraktować to jako znak? Mam nadzieję, że nawet jeśli, to nie zwiastuje on tego, że dobre złego początki. ;-] A jak tu trafiłem?

I must be the chosen one. There is no other explanation. Kiedy zastanawiałem się któregoś razu, co począć z sobą po doktoracie, wpadłem na pomysł, żeby postarać się o staż w którejś z instytucji europejskich. I całkiem mi się on spodobał, muszę powiedzieć. Idea Unii zawsze była mi bliska, a (po)mieszk(kiw)anie zagranicą jest przecież jednym z moich priorytetów. Wypełniłem luźną ręką, mając przekonanie, że i tak stypendium nie dostanę, formularz i czekałem. Starałem się o staż w Parlamencie, a nie w Komisji, bo myślałem, że łatwiej go dostać, chociaż okazało się później, że jest odwrotnie. Wybrałem Dyrekcję Generalną ds. Urzędu Przewodniczącego, bo to, jak mówią, serce Parlamentu, a skoro już w czymś uczestniczyć, to lepiej w samym sercu tego czegoś, a nie na obrzeżach, no nie? Pod koniec grudnia napisano mi, że jestem na liście rezerwowej, co wydało mi się podówczas optymalną sytuacją. Mogłem się dowiedzieć, że byłem w ogóle brany pod uwagę i bardziej optymistycznie, z większą wiarą (w siebie) spojrzeć dzięki temu w przyszłość, a przy tym nie musiałem rezygnować z takiej okazji. Bo właśnie, musiałbym zrezygnować, gdybym został zakwalifikowany. W grudniu było już wiadomo, że - ja jak to ja - doktoratu w terminie nie napiszę i będę jednak studia przedłużał. Na początku stycznia otrzymałem drugi list. Informowano w nim, że osoba, której zaoferowano staż, odrzuciła propozycję i że jeśli chcę, to mam brać. Zawahałem się na chwilę, bo pracować (czy też - odbywać staż, jeśli kto woli) miałem w bibliotece, a ta nie wydaje mi się szczególnie interesującym miejscem pracy. No ale skoro Tomasz Przefajny dawał radę, dam i ja, pomyślałem. Pomny też na to, że kiedyś sam chciałem w bibliotece pracować i że miałbym przez pół roku mieszkać w kraju lepszym niż Polska, postanowiłem nie przepuścić okazji. Co prawda moje umiejętności i wykształcenie znacznie lepiej mogłyby zostać wykorzystane w dziale korektorów, no ale nie mnie o tym decydować. Nie mam urzędniczego wykształcenia, nie znam języków, nie kończyłem dwu kierunków... Skoro coś dla mnie znaleźli, warto brać, okazja się nie powtórzy. Potem było przedłużanie studiów (o rok), załatwianie mieszkania, kredytu oraz cały szereg innych spraw. I tak, jestem. :-) A jak ktoś chcę się dowiedzieć więcej o stażach, polecam lekturę tego i tego oraz odwiedzenie tej i tej strony.

Latamy, nie jeździmy. Jechałem autobusem zagranicę ostatni raz. To przekleństwo. Niby nie było tak strasznie, ale jednak było okropnie. Po 20 godzinach w autokarze pada się ze zmęczenia, oczy pieką od suchego powietrza, wszystko boli, różne części ciała puchną i ogólnie jest mało przyjemnie. Że nie wspomnę o tym, że w Holandii o mało nie zwiało nas z drogi podczas burzy. Następnego dnia mogłem się dowiedzieć, że to nie była żadna burza, tylko Europę nawiedził huragan Emma. No, no… A więc proszę sobie wziąć do serca – z jakimi niedogodnościami by się to nie wiązało, jak byśmy się tego nie bali, jak kosztowne by to nie było, latamy, nie jeździmy. Co prawda dzięki temu, że podróżowałem autobusem, Bruksela powitała mnie widokiem Atomium, ale to jeszcze za mało, by wynagrodzić trudy podróży. Choć widok, przyznaję, przyjemny.

Prince w Laeken. Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, mieszkam tutaj, w dzielnicy królewskiej, Laeken. To ta dzielnica, w której jest Atomium i Mini-Europe i w której urodził się i rezyduje obecny król Belgii. Wiem, Archaniele, wiem, co powiesz - Książę nie mógłby mieszkać przecież nigdzie indziej. ;-) W mieszkaniu jest wszystko i wszystko jest, jak być miało. Właścicielka bardzo miła. Miała nadzieję, że będę chociaż troszkę chwytał francuski. :-] Zimnawo tylko w nim jest. Siedzę przy zamkniętym oknie i w swetrze, do czego zupełnie nie nawykłem. Taki mają system, że włączają kaloryfery na całą parę na pięć minut, a potem wyłączają je całkiem na pięć godzin. :-] Hana, współlokatorka z Czech, stażystka w Komisji, mówi, że czasem bywa zimno. No cóż, to jedna z wielu zalet życia w akademiku (o własnym mieszkaniu nie wspominam, bo tego nigdy nie będę miał), można regulować dopływ ciepła wedle uznania. Ale mieszkanie, w porównaniu z innymi, jest – jak mówi Hannach – ok i do tego tanie. Choć ona sama mieszka w pokoju stanowiącym interesującą konstrukcję, której ściany tworzą szafy, drzwi od kuchni i jakieś plastikowe płyty. :-) Mój pokój ma całkiem zwyczajne ciany, ale przy tym całkiem jest mały. No było to już widać na zdjęciu. I tak jest dobrze. Mieszkał w nim przede mną, jak się okazuje, chłopak z Polski, Paweł. W (przed)pokoju gościnnym są dwie skórzane sofy, więc czekam Was, Kochani! :-) Trzeci pokój zajmuje Włoch, o którym nie wiem nic, bo go chwilowo nie ma. Ucieszyło mnie, że towarzystwo międzynarodowe, ale wygląda na to, że nic mi po tym. Atmosfera raczej hotelowa, każdy sobie rzepkę skrobie. I jak mi się tu integrować? Buuu! Nie wiem, czy odważę się wybrać na jakąś imprezę dla stażystów. W Polsce nie chodzę do nocnych klubów, tutaj chyba nie zacznę. Kiepsko to wygląda. :-( Do tego krzesełka w mieszkaniu są niskie i czuję się, jakby mi się dostało kołodziejowe biurko dla wysokich. ;-) (Niezorientowanym polecam lekturę Jego bloga.)

Plenty of black guys. Na mojej ulicy, która urocza jest i spokojna, mieszkają głównie Turcy i turkopodbni. Wystarczy jednak, że wejdę do metra i zaczyna się… Jak mogłem o tym zapomnieć?! Nawet w tym całym galimatiasie poprzedzającym mój przyjazd. Rozumiem, że w ferworze przygotowań można zapomnieć o różnych rzeczach, no ale żeby o czymś tak podstawowym, oczywistym i ważnym?! A chodzi oczywiście o to, że roi się tu od Afro! :-D I jak mi tu żyć? Nie wiem, czy dam radę. Pozostaję w ciągłej ekstazie. W dołku mnie ściska, w żołądku ssie, chyba nie przyzwyczaję się. To tak jakby zmultiplikować Pana R. i wystawiać mi po jednym zza każdego roga. Pan R. co rusz, co chwilę. Ci, którzy wiedzą, jak reaguję na Andrzeja, mogą sobie wyobrazić, co przeżywam. Nie jest łatwo, oj nie jest. Od guys nie tak daleko wbrew pozorom do gays, więc wspomnę tu, że jest pewna zasadnicza różnica między Belgian gays a ich pobratymcami z Polski. Ci ostatni ostatni uciekają wzrokiem, przerażeni, kiedy jakiś spotka się ze spojrzeniem innego na ulicy, ci pierwsi zupełnie inaczej. Może więc nie będę musiał aż tak często korzystać z prezentu, jaki dostałem od Pameli przed wyjazdem (dla tych, którzy nie wiedzą – koszulka z napisem: „Smile if u’re gay” ;-)). ;-) I może jak nie wyjdzie mi integracja ze stażystami i nnymi przybyszami oraz autochtonami, to wybiorę się do jednego z gejowskich klubów, o których piszą w przewodniku. W Niemczech postanowiłem dokonać coming outu, może tutaj się ubranżowię... Chciałbym byle jakiego, byle czarnego. ;-) Tak, tak, masz rację, Żaba, że przydałby się tęczowy dział w Polish Club Brussels. ;-) Chociaż ja bym się do jego prowadzenia nie nadał, bo cóż ja wiem o polskiej branży, żadnego porównania nie byłbym w stanie dokonać. A całkiem serio, to przydałby się dział poświęcony filmowi, albo przynajmniej, żeby dział Kuku!ltura ożył. Chcę Ci powiedzieć, że Kołodzieja nie widziałem ;-), ale przy tej ilości Afro nie jestem w stanie nikogo wypatrywać, nawet Jego. Czapli też nie spotkałem. Jeszcze... Bo tutaj prawdopodobieństwo, że to się wcześniej czy później zmieni, nie jest chyba małe. Padnę pewnie trupem, jak to się stanie. ;-) To już bardziej unosi się dla mnie nad miastem duch Pawia. Może dlatego, że to wszystko wydaje mi się cokolwiek surrealistyczne, to że tu jestem i w ogóle. Dla tych, którzy wymienionyh panów nie kojarzą – są to użytkownicy tego forum. Czapla vel Czapel jest nawet jego moderatorem i całkiem ważną osobą w Parlamencie, o czym przeczytać można choćby tutaj. Kołodziej z kolei pracuje w Komisji i prowadzi ten blog. Swego czasu przewodniczyłem Jego fanklubowi. ;-) Paw stara się być prześmiewcą na wspomnianym gazetowym forum. Czasem mu to wychodzi, bywa zabawny, ale częściej zachowuje się jak pospolity troll, na mój gust. Jest EPSO, ale nie przynależy do śmietanki, a najwyraźniej chciałby. A czy pamiętacie, którzyście ze mną studiowali, Leszka Gasia. Okazuje się, że też pracuje w PE. Fajno, że tak mu się ułożyło, że tak sobie wywalczył. Ambitny był i zdolny w sposób, przez który odstawał od reszty, a jakoś go tak – miałem wrażenie – tłamszono na tych studiach. Nie jego jednego zresztą, niestety... A wracając do temu i kończąc go, do klubów pewnie chodzić nie zacznę, ale chyba zacznę w Brukseli na nowo do kościoła chodzić. To, jak gładko mi wszystko szło przed wyjazdem, jest niewiarygodne. Musiała mieć miejsce interwencja z góry.

Język(i). Mówiłem, Żaba, że będzie trudno bez niego w takich zupełenie przyziemnych, codziennych sytuacjach. Wczoraj pewna pani przysiadła mi kurtkę, jak czekałem, żeby kupić sieciówkę. Przeprosiła, a ja nie wiedziałem, jak powiedzieć, że nie ma za co. Aaa, to boli! Powiedz mi, jak jest „nie ma za co”, proszę. Trzeba mi było udać się do Baśki na kilka lekcji przed wyjazdem, albo do sąsiadki-stypendystki z Francji. Chociaż liczyć mogłem się nauczyć, bo nie wiem, ile mi każą płacić, kiedy każą, a oni, nawet jeśli porozumiewają się po angielsku, cenę podają po francusku. Zresztą francuski to małe piwo. Naprawdę martwi mnie nieznajomość angielskiego. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak mi się wszystko zapomniało. Ups! :-] Teraz będzie bolało. Zobaczycie, wyrzucą mnie stąd z hukiem. A nie chcę, żeby mnie teraz wyrzucali. Wszyscy prawie chadzacie na jakiejś kursy. Ja nie chadzam, bo to dla mnie wyrzucanie pieniędzy, jeśli się języka naprawdę nie używa, jeśli się nigdzie nie jeździ. No i proszę, wyjechałem. :-] Wyjechałem i języka zapomniałem. Boję się, co to będzie jutro. :-( Do tego mam mętlik, bo Hana każe mi mówić do siebie po polsku i mówi do mnie po czesku. Inna sprawa, że mało co rozumiem, jak tak mówi. Słowaków rozumiem, ale nie Czechów. Ponoć to kwestia osłuchania, tak przynajmniej twierdzi Hana. Oczywiście mój głupi zawód wszystko komplikuje. No bo jak jesteś lingwistą, to znasz języki, prawda? A z kolei jeśli jakimś językiem nie władasz, to nie możesz nic o nim wiedzieć, nawet jeśli jesteś lingwistą, prawda, Panie Jarku? ;-) Głupie wykształcenie. I powiem jeszcze, że skonstatowałem dzisiaj ze smutkiem, że ja się tu nie poczuję u siebie. Szkoda. W Niemczech jednym z powodów, dla których z czasem poczułem się zupełnie u siebie, było to, że w końcu zacząłem rozumieć, co się do mnie mówi i o czym się wokół mnie mówi. Bez tego jest się obcym.

Belgia braci Dardenne. Czy to prawdziwa Belgia? Miałem nadzieję, że okaże się, że nie. Znałem ten kraj tylko z ich filmów, a ci, którzy je z kolei znają, wiedzą, że musiał to być obraz nietęgi. Wierzyłem, że to jednak zachwycona Brukselą Ola odkryła prawdziwe, pełne wdzięku oblicze Brukseli. Miałem nadzieję, że ja taką właśnie Belgię poznam, nię tę od braci Dardenne, ta by mnie przygnębiła do reszty. A jak jest? Pogoda jest jak z „Rosetty” i z „Dziecka”, to przyznaję. Zachmurzone niebo i wieje. Ale za to nie pada i jest ciepło, znacznie cieplej niż w Polsce, o dziwo! Hana mówi, że uderzyło ją w tym mieście, że brudno jest. No faktycznie, trochę jest, miejscami, zwłaszcza na niektórych stacjach metra. I z lekka to Polskę przypomina. Dziurawe chodniki, o których pisał Kołodziej na blogu, gdzieniegdzie są, i psie kupy w samym centrum. W mojej dzielnicy kup nie ma, może umieszczone na płycie chodnikowej (prostej i kompletnej) znaki informujące o zakazie wyprowadzania psów, odnoszą skutek, a może to przypadek. Można poczuć, że - z kupami czy bez - miasto jest duże. I rzeczywiście, jak o nim piszą, międzynarodowe. Słychać wszędzie, poza francuskim i flamandzkim, angielski, turecki, arabski, hiszpański... Jak się siądzie w McDonaldzie, to co jakiś czas podchodzi do stolika ktoś proszący o piniądze, zupełnie jak w Polsce. W Niemczech nigdy mi się to chyba nie przytrafiło. Zastanawiam się, czy to dlatego, że Niemcom rzeczywiście powodzi się lepiej, czy też dlatego, że mieszkałem tam w znacznie mniejszym mieście. Też inaczej niż w Niemczech – to różnica na korzyść Brukseli – ludzie chętniej odwzajemniają uśmiech. W ogóle są pogodni i sympatyczni. Widziałem dzisiaj, jak wiatr zdmuchnął pewnej pani czapkę z głowy. Rzuciła się w pogoni za nią cała banda dżentelmenów. :-) Ale gapią się na mnie jak w Polsce. Taka tu wspaniała różnorodność, a i tak się gapią. Nie wiem, gdzie musiałbym zamieszkać, żeby się nie gapili, w Nowym Jorku chyba. W Niemczech tego nie robili, ale wychodzi na to, że to wynik zdystansowania Niemców. Zresztą niech się gapią. Ja też się gapię, choć akurat nie na tych, którzy gapią się na mnie, hehe.

A co u mnie przez te ostatnie dwa pierwsze dni? Zmęczony jestem po podróży, ot co! ;-P Spałem dzisiaj dziewięć godzin, ale biorąc pod uwagę intensywność ostatnich dni i noc w podróży, to o wiele za mało. Chociaż nie odespłaem, to jednak dobrze spałem, a to akurat dla mnie niespodzianka, bo nie wysypiam się nigdy na początku w nowym miejscu. Wczoraj byłem zobaczyć moje jakże imponujące miejsce pracy, czy też - odbywania stażu, jeśli ktoś tak woli. Trochę się poszlajałem, choć wziąwszy pod uwagę mój brak orientacji w zabudowanej przestrzeni, poszlajać przydałoby mi się bardziej, i kupiłem sieciówkę. Dzisiaj poszlajałem się jeszcze. Znalazłem urząd, w którym przyjdzie mi się meldować, wypatrzyłem, Rafaelu, księgarnię dla Ciebie. Nie pamiętam nazwy, na „S.” jakoś. Pamiętam za to ich slogan, który brzmi: „Twoja anglojęzyczna księgarnia w sercu Brukseli”. (Zastanawiam się, czy anglojęzyczny łączy się z nieosobwymi nazwami...) Może znajdzie się tam ta pretensjonalno-burżujska książka dla Ciebie, sprawdzę. Jak na biednego stażystę przystało, na obiad wybrałem się do McDonalda. Chociaż powinienem na gofry pewnie, co? Poczułem się naprawdę dobrze po tym posiłku. Pewnie dlatego, że przez ostatnie dwa dni nie jadłem niemal nic, a były one przecież cokolwiek wyczerpujące. Chociaż zrozumiałem podczas tego obiadu (EPSO powiedzieliby chyba obiadku ;-)) tych z Was, którzy nie jedzą mięsa. Jakieś takie nieludzkie mi się to mięso wydało, spożywanie go... Zestaw kosztował 5.90. W Polsce to tyle chyba jedna kanapka kosztuje, co nie? Nie wiem, bo już dawno w McDonaldzie nie byłem, ale jakoś tak pewnie będzie. I to jest właśnie różnica między życiem na zachodzie i wschodzie. Lokal okazał się być pierwszym barem McDonalda w Brukseli. Otwarto go 23 marca 1978, jak informuje specjalna tabliczka. Pierwsza i jedyna, na jaką się do tej pory natknąłem, z anglojęzycznym tekstem. Znowu się staro poczułem... Wtedy pewnie w Polsce jeszcze mało kto wiedział o istnieniu takiej sieci. Ciekawie się ten świat zmienia.

I'm getting scared. Jutro czeka mnie pierwszy dzień w pracy i chyba przyszedł czas, w którym przestaję się cieszyć i odczuwać ekscytację, a zaczynam się bać. Zaczynam się bać, bo angielskiego już nie znam, jak się okazuje. Że też tak późno się zorientowałem, że go zapomniałem. I teraz zapomnę języka w gębie i mnie wyrzucą, zobaczycie! Będę Wam jutro płakał do poduszki. Teoretycznie, jeśli znam wszystkie kilkadziesiąt indefinibiliów i wiem, jak się buduje eksplikacje znaczeń, powinienem być w stanie powiedzieć wszystko, co chcę, ale obawiam się, że komunikacja oparta wyłącznie na indefinibiliach nie okazałaby się zbyt efektywna, czyż nie? ;-) Jeśli macie ochotę, możecie odszukać w Naszej Klasie panią Kingę Ostańską, o której mówimy z Magdą Ostańska (czasem też Gołota, zależy, co chcemy powiedzieć) i która będzie moją przełożoną. Co myślicie? Ja myślę, że osoby takie jak ona, odczuwają niesmak w kontakcie z osobami takimi jak ja. Ale co ja tam wiem, nie znam jej. Zobaczymy. :-)

Dzięki! Chcę jeszcze podziękować tym, którzy mi pomagali w związku z wyjazdem i którzy razem ze mną uczestniczyli w przygotowaniach: Żabie, Alex, Pani Profesor Wajszczuk, Jakubsky'emu, Anbxl, Basi Ezman i wszystkim z gazetowego forum EPSO. Pewnie o kimś zapomniałem, ale wierzę, że sobie przypomnę i dopiszę. ;-) I wierzę, że mnie jednak nie wyrzucą i że będzie mi tu dobrze.